Budapeszt-Bamako 2013 – 3 tygodnie w "3 słowach"

Opisanie w kilku słowach prawie 3-tygodniowej wyprawy nie jest łatwe. Codzienne zwiedzanie i poznawanie czegoś nowego, styczność z obcymi ludźmi, kulturą i krajobrazami oraz różnorodność przeżyć, dostarczają tylu wrażeń, że nie sposób uporząkować ich wszystkich w myślach. Rajd Budapeszt-Bamako przywołuje jednak na myśl kilka skojarzeń – niezapomnianą przygodę, ponadludzki wysiłek oraz, mimo wszystko, ogromną radość z powrotu do własnego kraju...

Prosto z Warszawy, jeszcze z biura (by podkreślić dramatyzm sytuacji dodam „po ciężkich dniach pracy“), wyruszyliśmy do Budapesztu. To miały być ostanie chwile cywilizowanego życia, hotelowych wygód i jedzenia, do którego przywykliśmy. Wieczorem zebraliśmy się razem z innymi uczestnikami rajdu w jednej sali, gdzie Andrew G. Szabo instruował nas odnośnie planu przebiegu podróży oraz kluczowych zasad bezpieczeństwa.

25 stycznia, po uroczystym i dość hucznym otwarciu rajdu, wystartowaliśmy z Budapesztu do Hiszpanii. Chcąc wykorzystać każdą napotkaną okazję przeżycia czegoś niezwykłego, postanowiliśmy lekko zboczyć z kursu i odwiedzić Wenecję, a następnie Genewę. W Wenecji zwiedziliśmy m.in. Plac Św. Marka, gdzie doskonale poczuć można atmosferę regionu, właściwy mu przepych i niezwykły klimat. To niewątpliwie miejsce, które warto zobaczyć, szczególnie nocą.

W Genewie znaleźliśmy wiele rzeczy, które symbolizują luksus i elegancję (dzięki licznym siedzibom organizacji międzynarodowych i ich wspaniałej architekturze), jednak nie zabrakło też pięknych, naturalnych krajobrazów (szczególnie nad brzegiem Jeziora Genewskiego, które ze wszystkich stron otaczają góry). Łatwo zauważalny był także podział na bogate i biede dzielnice. Panująca tam dysproporcja była ogromna...
Prosto ze Szwajcarii, w środku nocy ruszyliśmy do Hiszpanii, gdzie nad ranem, razem z pozostałymi uczestnikami rajdu i setkami przyjezdnych, wsiedliśmy na prom.

Kolejnym punktem naszej podróży było Maroko. Przez Casablankę dotarliśmy do Marakeszu, gdzie mieliśmy okazję podziwiać zwyczaje mieszkańców i ich kulturę. Doskonale opisuje go fragment książki "Sztuka  Mauretańska", Zdzisława Żygulskiego jun.: "Bezpośrednie zetknięcie się z islamskim Orientem, z masą ludzi innej tradycji i obyczajowości, mówiących po arabsku lub berberyjsku, wśród niekończących się murów z wielkimi bramami, w krętych karkołomnych uliczkach kazby, staromiejskiej dzielnicy, wśród okrzyków przechodniów i zawodzącego śpiewu muezzina, sprawia, że ogrania Europejczyka niepokój. Ale zaraz potem uwodzi go niezrównana uroda tego kraju o brzegach obmywanych falami Morza Śródziemnego, o czerwonej pustyni okraszonej szmaragdowymi oazami." Dokładnie takie wrażenie towarzyszyło przez nasz krótki, aczkolwiek treściwy pobyt w Marakeszu. Setki modlących się muzułmanów, wszechobecny zgiełk, liczne bazary, na których można dostać dosłownie wszystko – od przypraw i skórzanych kurtek do skorpionów,  oraz temperatura powyżej 30 stopni Celsjusza, potrafią człowieka wprawić w lekkie otumanienie.

Po chwili odpoczynku i posiłku złożonym z kaktusów (swoją drogą, to naprawdę rewelacyjne owoce!), udaliśmy się do Zagory. Kuszeni nieustannie przez tamtejszych handlowców, prawie zdecydowaliśmy się na kupno dywanów, jednakże zdrowy rozsądek zwyciężył – ich ceny były bowiem niewyobrażalnie wysokie.

Kolejnym punktem naszej podróży miało być niewielkie miasto Tata, oddalone od Zagory o 68 kilometrów. Podróż ta zajęła nam jednak 11 godzin (!), gdyż zwyczajnie zgubiliśmy się na pustyni i nawet GPS nie był w stanie nam pomóc. Muszę przyznać, że byliśmy lekko przerażeni – bezgraniczna przestrzeń pustyni, niewiarygodna ciemność, liczne, wysokie wydmy, perspektywa napotkania na drodze przemytników oraz bliskość granicy Algerii, niezbyt nas zachwycały... Na pustyni całkowicie ściemniło się około 18.30, więc odnalezienie właściwej drogi było niemal niemożliwe. Przez chwilę przeszło nam nawet przez myśl, by zatrzymać się i przenocować na tej ogromnej, otwartej przestrzeni (co byłoby jednak dość ryzykowne), jednak jakoś nam się udało trafić na właściwą drogę. Około 3 nad ranem dotarliśmy do miasta. Lokalny mieszkaniec zaprowadził nas do jednej z tamtejszych restauracji i obudził jej właściciela, który specjalnie dla nas, w środku nocy przygotował nam kolację! Byliśmy zdumieni takim rozwojem sytuacji. Poza tym, nic nie smakowało tak dobrze, jak tamtejsze jedzenie.

Następnego dnia czekała nas podróż po Saharze. Jej widok niewątpliwie budzi zachwyt. Jadąc blisko linii brzegowej, udało się nam uchwycić moment przypływu oraz zobaczyć „cmentarzysko statków“. Kilkanaście kilometrów od Nouadhibou, w Zatoce Nouadhibou, zobaczyć można niezwykły krajobraz utworzony ze zniszczonych i zardzewiałych wraków okrętów, które przez lata dostarczane były z całego świata. Podobno urzędnicy przymykali oko na porzucanie złomu w tej okolicy, oczywiście za odpowiednią opłatą.

I tym razem nie obyło się bez przygód. Rozpędzonym samochodem spadliśmy z kilkumetrowej wydmy, znacznie go uszkadzając. Naprawiliśmy go dopiero przy granicy z Senegalem, gdzie czekała na nas wspólna kolacja z pozostałymi uczestnikami rajdu, totalny relaks i odprężenie. W godzinach porannych, ruszyliśmy do Gwinei Bissau, gdzie doczekaliśmy się upragnionej mety.

Sam rajd trwał ponad 2 tygodnie, a przygotowania do niego (włączając w to remont samochodu oraz poprawę kondycji fizycznej), około roku. Nie był perfekcyjnie zorganizowany, było niestety widać pewne niedociągnięcia... Pochłonął naprawdę ogromne ilości pieniędzy i znacznie osłabił nasze pokłady energii. Czy było więc warto? Oczywiście, że tak! Właśnie dla takich przeżyć warto żyć, warto je planować i dla nich tracić energię! Wspaniałe, niecodzienne krajobrazy – i to w tak skondensowanej dawce, niezwykłe miejsca i ludzie (chociaż zdarzali się różni...), egzotyczne jedzenie oraz prawdziwie męska przygoda – będziemy to wspominać przez długie lata...
AR