Była niezła jazda - I Harenda 24 Trophy 2004

marzec 27, 2004
Czy jest możliwe prowadzenie auta z otwartym dachem, non stop przez dwanaście godzin, w środku mroźnej zimy i to w dodatku... bez rękawiczek? Okazuje się, że tak. Wyczynu tego dokonał Andrzej Gumowski, zwyciężając w pierwszej edycji dwunastogodzinnych zawodów Harenda 24 Trophy.

Co ciekawe, na wielokrotnie składane propozycje pożyczenia rękawiczek, pan Andrzej ze stoickim spokojem odpowiadał, że rękawiczki – owszem - ma, ale trzyma je w kieszeni, bo jadąc w nich, jest mu... za gorąco! Dla obutych i okutanych kibiców, marznących na kilkunastostopniowym mrozie, odpowiedź ta brzmiała zupełnie niewiarygodnie.

Rozegrane w przedostatni weekend lutego zawody Harenda 24 Trophy otwarły nowy rozdział w historii polskiego off-roadu. Kilkunastogodzinne wyścigi – szalenie popularne u naszych sąsiadów zza południowej granicy – nie wiedzieć czemu, nigdy nie były u nas organizowane. Zmienić ten stan rzeczy postanowili Albert Gryszczuk i Paweł Moliński, którzy na miejsce imprezy wybrali mało znane, a przepiękne o tej porze roku Góry Sowie. Przygotowany przez nich regulamin zawodów zaskakiwał swą lapidarnością. W wyścigu wystartować mogły pojazdy kołowe o masie własnej większej niż 750 kilogramów. Zadaniem załogi, składającej się z kierowcy oraz pilota, miało być pokonanie w czasie dwunastu godzin jak największej ilości okrążeń zamkniętego, nieco ponaddwukilometrowego toru wyznaczonego na pochyłej, górskiej łące. Trasa składała się przede wszystkim z długich zjazdów i podjazdów urozmaiconych kilkunastoma zakrętami. Za każde zaliczone przez sędziów „kółko” (poświadczone wbiciem przez nich pieczątki do Karty Drogowej) zawodnicy otrzymywali jeden punkt. Jak w każdym tego typu wyścigu istniała możliwość dokonywania napraw oraz tankowania w strefie serwisowej. Niestosowanie się do regulaminu było karane odjęciem punktów.

Na starcie stanęło trzynaście... bardzo różnych samochodów. Obok ogromnego, ciężarowego Ziła – miniaturowa Suzuki Samurai. Koło rajdowego Mercedesa występującego na co dzień w RMPST-ach – prawie seryjny Nissan Patrol. Była krzyżówka UAZ-a z Mercedesem G oraz przeprawowy Isuzu Trooper. Wojskowy Chevrolet Blazer oraz sportowe buggy określane – nie wiadomo czemu – jako ARO. I wzbudzający największe zainteresowanie – późniejszy zwycięzca imprezy – terenowy model Volvo w wersji cabrio.

Jak się można było spodziewać, każde z aut inaczej zareagowało na wystrzał z pistoletu startowego. Gdy rajdówki i przeprawówki pomknęły niczym strzała, Samurai bezradnie mielił kołami w miejscu, a Ził z trudem odpalał swój potężny silnik. Początkowo najlepsze wrażenie budził czerwony Mercedes Włodzimierza Grajka – zwycięzcy klasy MT Rajdowych Mistrzostwa Polski Samochodów Terenowych w roku 2002, który błyskawicznie wysforował się na prowadzenie. Gdy inni kierowcy dopiero poznawali trasę, a ich samochody co rusz zakopywały się w śniegu lub nie mogły znaleźć recepty na którąś z przeszkód, zawodnik Automobilklubu Wielkopolskiego bez kłopotu zaliczał kolejne okrążenia. Widząc jednak problemy swych rywali, postanowił im pomóc, wyciągając ich za pomocą liny kinetycznej ze śniegu. Jego postawa została doceniona przez organizatorów, którzy przyznali mu nagrodę Fair Play, ale jednocześnie – niestety – przyczyniła się do poważnej awarii tylnego mostu, która wyeliminowała go z dalszej jazdy.

Awarie nie omijały również pozostałych zawodników. Kłopoty z tylnym mostem miała między innymi załoga MercoUaza, która decydując się na pięciopunktową karę w zamian za opuszczenie trasy wyścigu, pojechała naprawić samochód do... domu odległego o pięćdziesiąt kilometrów! Po kilku godzinach pracy i powrocie na trasę pech – jak się okazało – ich nie opuścił. Już na pierwszym okrążeniu w ich samochodzie awarii uległa tylna półoś, całkowicie eliminując ich z zabawy. Szczęścia zabrakło także załodze tylnonapędowego buggy, która – wybrawszy się do niedalekiej stacji benzynowej po paliwo – dachowała na odcinku dojazdowym. Potrzebna była interwencja służb medycznych, których – trzeba przyznać – nie brakowało. Nad zdrowiem zawodników czuwali między innymi GOPR-owcy, Ratownicy Kataklizmowi i PCK oraz Strażacy.

Receptą na zwycięstwo okazała się jazda wytrwała, rozważna i... zgodna z regulaminem. Dwie załogi, u których w trakcie trwania wyścigu nastąpiła wymiana pilotów, musiały niestety zostać zdyskwalifikowane. Zamiast kombinować, lepiej jednak było po prostu wypocząć. W strefie serwisowej, gdzie dokonywano napraw, auta mogły parkować bez ograniczenia, a zawodnicy (i kibice) mogli zagrzać się i posilić. Z możliwości tych skorzystał kierowca Patrola, Waldemar Łukjanowicz, który w trakcie wyścigu uciął sobie... kilkugodzinną drzemkę. Z nowymi siłami, powróciwszy na trasę, dotrwał aż do zakończenia, plasując się na przyzwoitej, piątej pozycji.

Bezpośrednią walkę o zwycięstwo stoczyły załogi Volvo (Andrzej Gumowski/Michael Gumowski) oraz Isuzu Trooper (Rafał Walnik/Mariusz Strzelichowski). Obie jechały szybko i niemal bezbłędnie. Pod koniec wyścigu trudne chwile przeżywał Gumowski, w którego samochodzie zerwał się resor. Ryzykując urwaniem tylnego mostu, a na ostatnim okrążeniu jadąc już bez hamulców, dzielny rajdowiec dotarł jednak do mety. W czasie 12 godzin przejechał około 486 kilometrów w terenie ze średnią prędkością 40,5 km/h! Ostatnie okrążenie wyścigu wspólnie pokonało zaledwie pięć załóg.

Harenda 24 Trophy – wyniki końcowe
Miejsce
Zawodnicy   
Samochód   
Liczba punktów (okrążeń)
1 Andrzej Gumowski - Michael Gumowski Volvo 221
2 Rafał Walnik - Mariusz Strzelichowski  Isuzu Trooper 216
3 Marian Lewek - Ireneusz Leszczuk Range Rover 198
4 Sebastian Hornik - Julian Obrocki - Dominik Pacyna Ził 131 172
5 Waldemar Łukjanowicz - Wojciech Łukjanowicz Patrol GR 138

Off-road opatentowany - z Pawem Molińskim, organizatorem zawodów Harenda 24 Trophy, rozmawia Arkadiusz Kwiecień
- Skąd pomysł na zorganizowanie tego typu zawodów?
- Zrodził się zupełnie samoistnie. Po prostu nikt wcześniej nie organizował w Polsce wyścigów, w których podobne szanse mają auta przygotowane do off-roadu przeprawowego i rajdówki startujące w RMPST-ach. Postanowiliśmy zaryzykować i chyba nam się powiodło. Formułę naszych zawodów zgłosiliśmy już do Urzędu Patentowego.
- Czy spełniły się wszystkie Wasze oczekiwania?
- I tak, i... nie. Na starcie stanęło kilkanaście załóg, a zgłoszonych było prawie drugie tyle. Niestety grupa ośmiu aut z Wrocławia, jadąc do nas, postanowiła skrócić sobie drogę i... w końcu do nas dotarła, ale późnym wieczorem. Doceniając ich wysiłek, pozwoliliśmy im wjechać na trasę wyścigu, by mogli pokonać chociaż kilku rund honorowych. „Zawiodła” nas trochę pogoda – było mroźno, dzięki czemu trasa była przez cały czas przejezdna. Gdyby było cieplej, rajd stałby się dużo trudniejszy. A i tak pod koniec kilka załóg musiało wspomagać się wyciągarkami.
- Kiedy kolejne edycje?
- Prawdopodobnie jeszcze w tym roku. Trwające 24 godziny i rozgrywane na dłuższym i szerszym torze. Liczymy również na większą frekwencję zawodników.

Gumowski_200Było gorąco...  - z Andrzejem Gumowskim, zwycięzcą zawodów Harenda 24 Trophy, rozmawia Arkadiusz Kwiecień.
- Dlaczego zdecydował się Pan na udział w zawodach organizowanych po raz pierwszy i to w dodatku o zupełnie nowej formule?
- No cóż, przede wszystkim dobrze znałem organizatorów, którzy sobą gwarantowali wysoki poziom zawodów. Zaciekawiła mnie również nowa koncepcja imprezy przypominająca mi rajdy enduro motocykli, w których brałem udział przed 25 laty.
- Czy wyścig spełnił Pana oczekiwania?
- Jak najbardziej! W dodatku udało mi się w nim zwyciężyć... Pomysł rozegrania imprezy na zamkniętym torze, w trudnym, górskim terenie okazał się strzałem w dziesiątkę. Moim zdaniem trasa mogła być odrobinę dłuższa, w niektórych miejscach lżejsza, co nie znaczy - mniej wymagająca. Mam również nadzieję, iż w przyszłości zawody te nie staną się wyścigiem samych załóg; trudna trasa, którą niełatwo pokonać, również jest ważna.
- Przeżywał Pan trudne chwile na trasie.

- Tak, ryzykowaliśmy urwaniem tylnego mostu, ostatnie okrążenia jechaliśmy bez hamulców, przez co musieliśmy zwolnić. Ale mimo to udało nam się pokonać najwięcej okrążeń.
- A Pańskie ręce – czy nie ucierpiały?
- Nie, skądże... Nikt nie chciał mi wierzyć, ale mnie naprawdę cały czas było gorąco. Na początku miałem również skórzaną czapkę, którą zdjąłem, bo nie mogłem w niej wytrzymać.
- Jechał Pan bardzo interesującym samochodem. Co to za model?
- To terenowe Volvo 3304 z 1963 roku. Samochód ten wyprodukowano tylko w 460 egzemplarzach. Do roku 1977 służył w wojsku szwedzkim jako nośnik działka przeciwpancernego.

text i foto: Arek Kwiecień / Sigma Pro

Artykuł opublikowany w czasopiśmie "Giełda Samochodowa", nr 17/2004 (876) z dnia: 2 marca 2004 roku.

Ostatnio zmieniany środa, 28 listopad 2018 01:25