Rockcrawlerka 2008, czyli Polacy przekraczają Rubicon

Nie wiem jak to się stało, ale zachęceni przez naszego przyjaciela Stebla i leżącego na łopatkach dolara, postanowiliśmy z narzeczoną  wybrać się na wakacje do USA. Charakter  naszej wycieczki był wielokrotnie dyskutowany i stanęło na tym, że 60% czasu spędzimy „on road”, a 40% poza utwardzonymi szlakami.

Po prawie dwudziestu godzinach podróży, której lwia część to lot w wygodnym i cichym wnętrzu  Jumbo, na lotnisku w San Francisko odebrał nas Stebel z narzeczoną Kuki i prawie od razu rozpoczął się zwyczajowy bankiet…

W Nevadzie, gdzie niedaleko Lake Taho rezyduje Stebel, dopuszczalny poziom alkoholu we krwi kierowcy to 0,8 promila, do tej wartości przetrzeźwieliśmy z Maćkiem około południa trzeciego dnia wycieczki i to była pora w sam raz na pierwszy wypad w teren, czyli dwie ulice za dom. Właśnie tam zaczyna się pustynia, o jaką w Nevadzie nietrudno: piach i głazy jak okiem sięgnąć, teren dość gęsto upstrzony górkami łusek z schotgunów.

Wpadamy na krętą szutrówkę i zostawiając za sobą gęstą chmurę pyłu, w 10 minut docieramy do sporych pagórków, rozpinamy stabilizator, zasiadam za sterem i ruszam w moją pierwszą trasę Maćkowym TJ. Robi to na mnie wielkie wrażenie, bo Jeep ma 35-calowe koła i nieprawdopodobnie krzyżujące się zawieszenie. Z prawego fotela Stebel drze się ciągle „faja! faja!” i kiedy w końcu mnie przekonał do tego stylu jazdy, drogę zatarasował nam potężny International Scout wiszący między dwoma wielkimi głazami, z trzecim nieco mniejszym pod sobą. Chłopaki złamali przegub i bezradnie utknęli pozbawieni przedniego napędu, próbując wyrzeźbić coś bezskutecznie hiliftem. Objechałem ich, zaczepiliśmy taśmę i powoli wyszarpałem auto na płaski teren. Tradycyjne „jak leci?”, „skąd jesteście”, szacun i wracamy do domu.

Następne dwa dni to on-roadowy ukłon w stronę naszych kochanych pań. Wycieczka dookoła przepięknego jeziora Taho oraz wypad do Virginia City, miasteczka żywcem wyjętego z westernu. Kolejny dzień upłynął pod znakiem zakupów i pakowania Jeepa na wyprawę przez Rubicon.

Rubicon Trail to mierzący 22 mile off-roadowy szlak przez  góry, który ma status drogi państwowej, ale jest przejezdny tylko dla naprawdę dobrze przygotowanych samochodów terenowych. Na tą wyprawę jedziemy dwoma Jeepami. Załogę białego XJ-ta stanowi moja  narzeczona Ola i jego właściciel, kumpel z Polski również mieszkający w stanach Tajny, ja ze Steblem jadę jego „wibratorem”. Przy wjeździe na szlak od strony Moon Lake, przy tamie mają czekać na nas poznani przez internet  Rain i John z Oregonu, wiemy tylko, że tam będą i mają czerwonego Rubicona. Od Stebla do miejsca spotkania mamy trochę ponad półtorej godziny jazdy, więc z przyczyn trochę od nas niezależnych spóźniamy się 90 minut. Nasi nowi współpodróżnicy dzielnie czekają. Po dotarciu na miejsce przeprosiny, powitanie, spuszczamy powietrze z opon, jeszcze tylko podziwiam wjeżdżające na lawety Suzuki na 37- i 39-calowych (!) kołach, siadam za sterem i w drogę!

Szlak to głazy, czasem większe od samochodu, początkowo rozrzucone na drobnym piasku, a w miarę wspinania się w górę na litej skale. Rubicon Trail to rockcrawlerka na najwyższym poziomie; żeby tędy jechać nie wystarczy dobry samochód, potrzebny jest jeszcze brak dla niego litości i wyobraźni. Jedziemy bardzo wolno, Stebel większość trasy idzie pieszo przed nami i kolejno przeprowadza przez przeszkody każde auto. John i ja jedziemy tu pierwszy raz w życiu, Maciek prowadzi mnie pierwszego i zastanawiam się, jakim sposobem przejedzie tędy wypieszczony Jeep z Oregonu. Szybko okazuje się, że ja nie mam opcji wyboru trasy, chłopaki za mną widząc i słysząc, co dzieje się w czasie mojego przejazdu, omijają  „lepsze” kawałki. Ja nie narzekam, tylko czasem żal mi auta przyjaciela. Na jednej z przeszkód tak efektywnie klinuję samochód między kamieniami, że 200 koni i komplet blokad musimy wspomóc siłą mięśni i wyciągarki.

Popołudniu docieramy na płaskowyż  nad przeszkodą o nazwie Little Box, nie zamierzamy tędy jechać, bo to nie miejsce dla takich miętusów jak my, tu zapuszczają się tylko naprawdę twarde rednecki w swoich ażurowych potworach. Rozbijamy obóz i mamy nadzieję, że ktoś zjawi się, aby forsować pobliską przeszkodę. Nasz obóz to prawdziwy wypas w amerykańskim stylu. Trzy namioty, dwie kuchenki gazowe, cztery lodówki z zimnym browarkiem (trzeba tyle zabrać, bo ilość potrzebna do jakiejkolwiek psychostymulacji to 12-stopak na głowę), dodatkowo w obozie mamy polowy wucet i masę innego szpeju. Po rozbiciu koczowiska biegniemy do pięknego górskiego jeziorka spłukać z siebie kurz z całego dnia, woda czysta i – powiedzmy – rześka. Dziesięciominutowa kąpiel sprawia, że przybieramy jagodowy kolor, ale warto wypłukać piasek z du… buzi. Przy kolacji zachodzi słońce czekamy na gwiazdy, plany krzyżuje nam księżyc, który postanowił ilością generowanego światła dorównać słońcu, prawie mu się udało. Jest pięknie.

Bankiet nieco się przeciągnął i kiedy temperatura zaczynała powoli zapraszać nas do śpiworów, usłyszeliśmy w oddali punk rock! Za chwilę do naszych uszu dobiegł też dźwięk silnika i głosy, ale nic nie było widać. Na pewno ktoś jedzie na Little Boxa! Minęło kilka minut i z zarośli wyłoniło się mizerne światło latarki, a za nim jakby zarys auta. Tym dziwnym zjawiskiem była młoda dziewczyna idąca z latarką, za którą jechał jej chłopak w rurowcu z zepsutą elektryka. Rozbijali się kilkadziesiąt metrów od nas, przywitaliśmy się i zaprosiliśmy jutro na śniadanie. Rano został po nich termos i nie rozstawiony namiot, słyszałem jak odjeżdżali w nocy, ale było tak zimno, że nie zdobyłem się na opuszczenie śpiwora.

I znów jedziemy w 35-stopniowym upale, kurz wciska się wszędzie i przykleja do spoconego ciała, zawieszenie skrzypi, obudowy dyfrów walą w głazy, a reduktory wyją. Widoki zapierają dech w piersiach, adrenalina pod samym sklepieniem czaszki. Chwila nieuwagi i sprężyna z zawieszenia Johna rozstaje się z mostem w mało dogodnych warunkach do naprawy. Sprawna akcja i z pomocą taśmy do mocowania ładunku, scyzoryka, wstecznego biegu i kamienia nareperowaliśmy czerwone cacko z Oregonu. Suniemy „gładko” dalej.

Na szlaku spotykamy tylko cztery inne auta jadące z przeciwka, mijamy się, pozdrawiając wzajemnie i podziwiając banany przyklejone do twarzy. I znów chwila zagapienia, po której walę z impetem w wielki głaz na zakręcie i prawie zdejmuję  przednią oponę. Przy kolejnym jeziorku zatrzymujemy się na obiad. Najpierw kąpiel, która trwa pół minuty, woda jest tak zimna, że nie odważyliśmy się pływać. Jemy pyszne dania z puszek, szczególnie do gustu przypada nam mielonka turecka „Turkey Spam”. Posiłek zakłóca nam nadciągająca burza, zwijamy bambetle i ruszamy dalej.

Po drodze Ola zasiada za kierownicą kolejno Jeepa Tajnego i Stebla, idzie jej całkiem nieźle, tylko mięknie przy przepaściach. Ja w końcu doczekałem się kawałka wody i błota, z lubością wpadam w koleiny wypełnione breją, która zaraz potem jest wszędzie, auto ma mocno wystające koła i jedziemy bez okien. Zaczyna padać i dojeżdżamy nad kolejne jezioro, przy kwaterze głównej Rubiconu, która zwija się właśnie po sezonie. Jest tu wszystko... biuro, toalety, prowizoryczny warsztat ogrodzony płotem z połamanych półosi, lądowiska dla śmigłowców i amfiteatr w sezonie wyposażony w pianino. Mieliśmy tu spać, ale z uwagi na deszcz i przybliżającą się burzę postanawiamy dojechać dziś do końca szlaku. Jeszcze tylko kilka słów z biwakującymi tu kilkoma załogami i dalej w drogę. Krótki postój na niesamowitym punkcie widokowym, fotki i jazda. Robi się ciemno i zimno.

Ostatni odcinek szlaku to już w miarę równa droga, zamieniam się z Maćkiem za kierownicą, on zna tą drogę i gniecie pedał niemiłosiernie. Szczęśliwie bez strat w ludziach docieramy do parkingu na drugim końcu Rubicon Trail, zapinamy stabilizatory, pompujemy koła, żegnamy się z nowymi znajomymi z Oregonu, oni ruszają do motelu niedaleko, a nam zostały dwie godziny do domu. Jedziemy trzęsącym się straszliwie Jeepem po ciemnych górskich serpentynach, jest 5 może 7 stopni Celsiusza, mamy mokre ubrania i... jest super! O północy jesteśmy w domu u Stebla i już myślimy o rozpoczynającej się za trzy dni naszej wyprawie do Moab.
Autor: Rubach Zdjecia: Ola, Rubach, Stebel