TransGothica Maraton 2012 – druga strona medalu

Bywając na rajdach i pisząc o nich relacje, zwykle czynimy to z perspektywy widza, który sprawia wrażenie, że ogląda jedynie czołówkę. Na zdjęciach i filmach pojawiają się również inni uczestnicy, ale często pozostają oni anonimowi, pomimo że tworzą zdecydowanie większą grupę. Opisywane usterki i problemy techniczne dotyczą zwykle czołówki – to całkowicie zrozumiałe i logiczne. Jednak czy nie warto byłoby przekonać się chociaż raz, co „zwyczajny” zawodnik czuje i myśli podczas zmagań w terenie z najlepszymi? Z tego właśnie powodu, postanowiliśmy zrobić jednodniową zamianę. Z widza/reportera na maratonie Transgothica staliśmy się piątkową ekipą rajdową nr 232! Oczywiście na liście startowej – miejsce ostatnie... Ale tylko do czasu!

Wyposażenie
Samochód nasz jak i my sami nie był kompletnie przygotowany na taki obrót sprawy. Koniec końców padł pomysł zamiany, ale raczej miał on „nie wypalić”. Organizator jednak zadecydował za nas, dodając otuchy słowami: „Dobra to ja decyduję – jedziecie!”. I pozamiatane...

Może w skrócie należałoby wyjaśnić przygotowanie techniczne ekipy 232:
- koło zapasowe – brak
- metromierz – brak
- doświadczony pilot – brak
- silnik 2.4 TD, najsłabszy silnik ze wszystkich startujących
- 4 sprawne MTki (po co komu 5?)
- lekko fałszujący licznik, który na czas rajdu zamienił się na metromierz
- 3 jabłka
- 4 kabanosy na drogę
- pełny zbiornik paliwa

W końcu nic więcej do szczęścia przecież nie potrzeba! Może tylko tropiciela, którego otrzymaliśmy na starcie. Być pod czujnym okiem organizatorów, w naszym przypadku to była podstawa. Jadąc na końcu, kto by nas tam odnalazł w poligonowych zaroślach?

Support
To co kompletnie nas zaskoczyło, to reakcja osób, które dbały o porządek na rajdzie, jak i niektórych uczestników – takiej rzeszy kibiców chyba nie miała żadna załoga! Tak jak oni, tak i my sami doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, jak prezentujemy się na tle reszty zawodników. Delikatnie mówiąc: „niezbyt okazale”.

START - 9:37 ruszamy do boju!
Niestety, tuman kurzu i grzmot silnika nam nie towarzyszył, ale bez tych zakłóceń bardzo wyraźnie usłyszeliśmy słowa „powodzenia i do zobaczenia na mecie”. Jakiej mecie?

Pierwszy odcinek o długości około 80 km składał się z dróg prowadzących przez las i kilka razy asfaltem. Wytrzęsło nas konkretnie, bo piasku na trasie było jak na lekarstwo. Za to mieliśmy okazję pobuszować po kamieniach i korzeniach drzew. Co do tych ostatnich to w pewnym momencie zastanawialiśmy się, czy nasz doświadczony pilot, stary wyjadacz rajdowy, który trzymał pierwszy raz roadbooka w dłoni nie pomylił trasy. Sytuacja prawie niemożliwa, ale różnie może być:) Mianowicie krótki odcinek trasy zawalony był ściętymi drzewami. Wyglądało to jakby ktoś zamknął drogę... Udało nam się jednak przetrwać i już jechaliśmy dalej! Żadnych zastrzeżeń do roadbooka w tym dniu mieć nie możemy, wszystko na tip top. Co prawda będąc ostatnią załogą i to załogą bez metromierza, swoje wybory opieraliśmy najczęściej na śladach, które pozostawili inni uczestnicy. Jednak, żeby nie było za łatwo – często prowadziły one w różne strony – niektórzy się gubili i nawracali, albo trop stawał się mniej widoczny po przejechaniu ciężarówki z drewnem. Innym problemem okazał się fotel pilota – z każdą dziurą na trasie, rozkładał się do tyłu. Cóż, kubełkiem nazwać go nie można...

Wskazówka
Po przejechaniu pierwszych 40 km trasy, doświadczony pilot bombowca LJ73, otrzymał cenną, cenną (wręcz na wagę złota) wskazówkę od swego kierowcy. DŁUGOPIS! To jest połowa sukcesu na rajdzie. Weź długopis i skreślaj to, co już minęliśmy... Eeee tak, to można jeździć! Zupełnie inny komfort nawigacji :)

Serwis i inne przyjemności
Co należałoby jeszcze podkreślić w temacie naszego wyposażenia? Otóż tym, czym jechaliśmy po trasie rajdu, tym też przyjechaliśmy na Transgothicę, jak i tym samym pojazdem mieliśmyzamiar wrócić do domu. Lawet, serwisu, pomocników, mechaników, starszych mechaników, opon zapasowych, narzędzi – brak. Na szczęście pieniądze na bilet do domu, jeszcze by się znalazły. Sytuacja więc nie była bez wyjścia – tak się pocieszaliśmy.

Awaria
W ciągu pierwszego odcinka oprócz drwali, którzy pięknie pozowali nam do zdjęć, spotkaliśmy również jedną ekipę biorącą udział w rajdzie. Był to TransZiem z dość nietypową awarią, przez którą niestety postanowili zrezygnować z dalszej walki. Mianowicie stopiła im się apteczka w samochodzie i tym samym spowodowała nieomal zaczadzenie jego pasażerów. Zawodnicy nie byli w stanie jechać dalej, ponieważ nie mieli czym oddychać wewnątrz samochodu. A szkoda, bo chęć do walki jeszcze w nich nie wygasła.

I co dalej?
Odcinek pierwszy ukończyliśmy nawet przed niektórymi zawodnikami. Sukces! I tutaj pojawiła się pewna wątpliwość, czy jeśli dojechaliśmy tak daleko, to powinniśmy kusić dalej los i pisać się na odcinek drugi, czy może lepiej zrezygnować? Trasę dogłębnie już poznał nasz kręgosłup i samochód, więc po co ryzykować utratę jedynego środka transportu do domu. A dom był tylko za … 630 km.

Co tam! Jedziemy! Najwyżej wrócimy pociągiem.

Etap II
Odcinek drugi tego dnia był bez porównania przyjemniejszy i milszy niż nr 1. Więcej piasku, mniej korzeni i kamieni, które dają naprawdę popalić w plecy. Trasa oznaczona świetnie. Z czystym sumieniem mogę napisać, że „świetnie” ponieważ jechaliśmy do przodu, a nie błądziliśmy po lesie, szukając wyjścia. Kilkukilometrowe, dłuższe odcinki stanowiły idealną okazję, by sprawdzić „ile fabryka dała”, ale oczywiście tak, żeby nic nie zepsuć i dojechać cało do mety. Fabryka Toyoty dała nam jakieś... 70-80 km/h. Istne szaleństwo! Zważywszy na to, że wszystkie nasze rzeczy wewnątrz samochodu fruwały razem z nami po hopkach i dziurach, to było coś. Normalnie wiatr we włosach!

Tort
Niekwestionowaną wisienką na torcie była ~~~~~~ czyli przeszkoda wodna. Gdy dojechaliśmy na miejsce, okazało się, że wszyscy dziennikarze czekają z niecierpliwością na każdy kolejny samochód. Miejsce na zdjęcia wprost idealne: woda, błoto... I w tym momencie trzeba było uświadomić sobie, że tym razem to nie ja robię zdjęcia, a siedzę w samochodzie, który za chwilę ma znaleźć się w centrum uwagi. Kierowca zadał jedno, jedyne pytanie: czy głęboko? Od razu otrzymaliśmy odpowiedź, że nie i że powinniśmy się rozpędzić. Wtedy nie przyszło nam do głowy (a powinno) to, że zdjęcia w tej mazi mogą być wprost wyborne więc jak by inaczej zachęcić zawodnika do wpakowania się w kłopoty. Tak więc gaz i do przodu! Najpierw woda, potem maź... a później już tylko gorączkowe szukanie wzrokiem drzewa, o które zaczepimy linę od wyciągarki.

Stopklatka, czyli co człowiek myśli wpadając do dziury z błotem na oczach widzów:
W głowie pilota (pilot kobieta): Sytuacja beznadziejna, trzeba będzie biegać z liną po tym błocie. Masakra jakie błoto! Jakim błocie? Przecież miał być tylko piasek! Gdzie jest ten piasek? Przecież mam czyste buty, gumiaki w bagażniku. A mam gumiaki? A gdzie jest lina? Mamy w ogóle linę? A jak zaleje roadbooka, to skąd będę wiedzieć, gdzie mam nawigować? O Jezuuu, chyba nigdzie już nie pojedziemy...

W głowie kierowcy (kierowca facet): …........................ ok, przejechaliśmy.

UDAŁO SIĘ!!!

To czego dowiedzieliśmy się później, nie powiem, żeby nas nie zaskoczyło. Kobieca intuicja w końcu podpowiadała mi, że sytuacja jest beznadziejna. Na szczęście nie wiedziała ona wtedy, jak wiele samochodów ugrzęzło w tym właśnie przyjemnym błotku.

Niestety po przejechaniu błota nie usłyszeliśmy, jaki aplauz wywołaliśmy u widzów. Podobno były nawet brawa. Polak potrafi! A Holendrzy się zakopali... Jeździć to przecież trzeba umieć;)

Brak szarej komórki
Kolejne kilometry trasy to poszukiwania naszych szarych komórek, które chyba gdzieś wypadły z głów już na samym starcie. Analizując pokrótce sytuację, mieliśmy faktycznie więcej szczęścia niż rozumu. To, że nie zalaliśmy w tym miejscu silnika, naprawdę uratowało nam życie, czyli samochód. Brakło niewiele. Co prawda na chwilę przestały działać hamulce – tym razem nie nasze, a w samochodzie, ale… byliśmy znowu na trasie. Nie powiem, że grzęznąc w błocie na oczach kilkunastu osób i kilkunastu aparatów oraz kamer, człowiek robi naprawdę wszystko, żeby się stamtąd wydostać – żeby nie było wstydu, żeby nie być ostatnim, żeby pokazać, że damy radę. Należy zaznaczyć, że w tym miejscu po raz pierwszy u załogi nr 232 pojawiło się „parcie na szkło”.

Krok dalej
Pozytywnie naładowani jechaliśmy dalej. O dziwo, co rzadko się zdarza, nie spotkaliśmy na swojej drodze nieświadomych rowerzystów, przechodniów czy traktorzystów. Jakoś wszyscy sprawiali wrażenie, że wiedzą co się obok nich dzieje i nawet zjeżdżają z drogi, bo widzą, że jest rajd. Na drzewach były porozwieszane informacje o odbywającym się maratonie. Ale rozglądać się wokoło trzeba było, różnie może być.

Czas
Odcinek drugi dzisiejszego rajdu poszedł nam zdecydowanie szybciej. Już nie kilka godzin, a „tylko” 1,5 h. Jechało się zdecydowanie lepiej, droga i podłoże było wygodniejsze dla naszych starych kości, a i sama trasa sprawiała wrażenie bardziej przyjaznej. Być może po pierwszym odcinku, gdzie byliśmy lekko zestresowani, czy gdziekolwiek uda nam się dojechać i czy będziemy mieć jeszcze samochód, później trochę sobie odpuściliśmy i po prostu zaczęliśmy się dobrze bawić. Pomimo naszej sytuacji chęć rywalizacji była, ze wszystkich sił nie chcieliśmy być ostatni.

Nie tylko dla najlepszych
Śmiało mogę stwierdzić, że „zwykłym” samochodem maraton Transgothica da się przejechać i nie skończyć na ostatnim miejscu. Nie będąc w czołówce zwycięzców, również można się dobrze bawić i cieszyć ze ścigania. Niestety takich pojazdów jak nasz brakuje na tego typu imprezach. A szkoda! Jeśli nie mamy parcia na walkę o pudło, a chcemy przeżyć przygodę i przejechać ciekawy teren bez pościgu służby leśnej, to zwyczajna terenówka jest w stanie to zrobić. Wniosek: czas ruszyć z domu i po prostu zacząć jeździć tym co się ma – da się. Sprawdzone na własnej skórze.

Jest i coś jeszcze...Chyba takiego wsparcia i serdeczności kibiców, jakiego doświadczyliśmy, nie miała żadna inna załoga. Dzięki, to naprawdę pomaga :)

Tekst: D.P (pilot bombowca LJ73), Zdjęcia: Dorota Polak / bushtaxi.pl