Transgothica Maraton 2011 - etap I: uskrzydleni na starcie

- Jadę sobie „spokojnie” swoim tempem, aż tu nagle huk, hałas, wrażenie, jakby samochód się rozpadał – opowiada Wojtek Tolak. – Rozglądam się lekko przerażony, a w tym momencie nad nami przemyka lotem koszącym myśliwiec odrzutowy! Niesamowite uczucie!

Zawodnicy w liczbie 60 maszyn biorący udział w Transgothica Maraton 2011 pierwszy dzień rajdu zapamiętają jako zmagania z szybkością. Po krótkim, 2-kilometrowym prologu, który miał wyznaczyć kolejność startową, kolejnym zadaniem był ponad 90-kilometrowy etap pierwszy. Tegoroczna Transgothica ma być rajdem szybkim (organizatorzy zrezygnowali z trasy i klasy Trophy), tak więc inaugurujący etap był swoistym preludium tego, co czeka nas w kolejnych dniach. Dużo kilometrów, dużo nawigacji, duża prędkość, no i wspomniane myśliwce nad głowami trenujące nad pobliskim poligonem w Bornym Sulinowie. Jedynie pod koniec trasa stawała się trudniejsza, bardziej wyboista (z tak zwanymi „wyjebami”), gdzieniegdzie błotnista.   

- Podobało mi się! – mówi Wojtek Tolak. – Trasa była zróżnicowana: trochę szutru, trochę błota, trochę wody. „Off-roadowa”. Generalnie bardzo szybka z długimi prostymi, gdzie można było rozpędzać się do woli. Ale były również fragmenty wymagające jazdy „z głową”. Trzeba było uważać, bo cienie drzew kładące się na drodze czasem skrywały przeróżne niespodzianki. Jadąc z duża prędkością, trudno było rozstrzygnąć, gdzie jest dziura, a gdzie cień. Jechaliśmy jak po sznurku według roadbooka. Ani razu nie zabłądziliśmy, ale widzieliśmy takich, co szukali drogi. Nasi konkurenci są trudni i ciekawi – trzeba będzie z nimi walczyć, ale za wcześnie jeszcze prognozować, jaki będzie finał. Będziemy starać się wywalczyć jak najlepsze miejsce.

- Do prologu podeszliśmy „spokojnie”, pamiętając, że przed nami 4 dni ścigania – opowiada Janusz Ellert. – Ale i tak nie było źle – wywalczyliśmy 10. pozycję startową do oesu. Trasa etapu bardzo nam „leżała”: była dosyć szybka, nie było większych „tarek”, telepania. Udało nam się kilka załóg dojść, a potem wyprzedzić. Po śladach widzieliśmy, że wielu naszych rywali się gubiło; my zresztą też przestrzeliliśmy kilka zakrętów. Ku naszemu zaskoczeniu, udało nam się doścignąć faworyzowanego Tomcata z Holandii (Alfred Van Gelder, zwycięzca AŚ4x4 Baja Challenge 2011 – przyp. AK), który nie okazał się taki groźny. Na naszych oczach przestrzelił dwa zakręty i za drugim razem już go wyprzedziłem. A startował  7 minut przed nami! Pod koniec na trasie pojawiły się dziury, trzeba było zwolnić; parę razy dobiliśmy jednak zawieszeniem, co spowodowało, że akumulator oberwał się pod maską i narobił spustoszenia. Ale nic poważnego się nie stało. Jutro ponad 200 kilometrów, które zapewne w dużym stopniu zadecydują o końcowej klasyfikacji. Jestem dobrej myśli. Przede wszystkim trzeba jednak dojechać do jego mety.

Niestety nie wszystkim zawodnikom udało się szczęśliwie ukończyć pierwszy etap. Między innymi: w Jeepie Wojtka Polowca oberwała się łapa silnika, w rezultacie urywając pasek klinowy. W ex- Baronowym Nissanie Pereka i Michalaka posłuszeństwa odmówił alternator. Największego pecha miał jednak Jacek Iskra, w którego Zordragu wybuchł silnik.

Trasa pierwszego etapu nie sprawiła naturalnie najmniejszych kłopotów Jeepowi Łukasza Lechowicza, który wyposażony jest w mosty portalowe i silnik 5,7 V8. – Na trasie było dużo długich, szybkich prostych przez las – relacjonuje. – Tylko na ostatnich 5 kilometrów było trochę więcej kałuż i dziur, na których mogłem wykorzystać zalety auta przeprawowego. Ominęły nas awarie, błędy nawigacyjne. Trochę brakuje nam szybkości. Gdy odcinki są kręte, 200-300 metrów, nie jest jeszcze źle, bo auta przeprawowe mają dobry moment obrotowy i nieźle przyspieszają. Ale ta szybkość szybko się kończy… Piąty bieg, odcięcie, trochę ponad 100 km/h i to wszystko. Jutro czeka nas 200 kilometrów – może zdarzyć się wszystko.

text i foto: Arek Kwiecień / Sigma Pro