Wonder Woman. Alina Kramer o Drezno-Wrocław 2013

Pierwszym moim założeniem był wyjazd rekreacyjny na Breslau w celu spojrzenia na ten rajd „od kuchni”. Bardzo szybko jednak zmieniłam zdanie, gdyż nie byłabym w stanie patrzeć, jak znajomi jeżdżą, a ja tylko się przyglądam. To była trafna decyzja, gdyż rajd okazał się perfekcyjnie przygotowany, trasy może nie do końca wymarzone, bo większość znałam z MT Rally i Great Escape, ale i tak od sfery organizacyjnej sporo nowych sytuacji mnie spotkało i sporo się nauczyłam.

Zatem poprosiłam mojego przyjaciela Mariolkę o towarzyszenie mi na Breslau i serwisowanie mojej maszyny, gdyż nawet gdybym miała czas to i tak nie umiałabym sobie zbyt wiele przy quadzie zrobić. Do Lausitz dotarliśmy w piątek około godziny 13. Byliśmy pierwsi z naszej polskiej ekipy. Szybko znaleźliśmy odpowiedni plac , abyśmy mogli razem się rozbić, później sukcesywnie dojeżdżała reszta zaprzyjaźnionych quadowców i utvałowców. Wieczorem byliśmy w komplecie. Podczas rejestracji poznałam przesympatyczną parę Polaków - Aśkę i Michała, mieszkających w Australii, którzy przez cały czas trwania rajdu nam towarzyszyli, wspierali nas i pomagali jak mogli, za co bardzo im dziękuję. W międzyczasie robiliśmy również odbiory techniczne, obklejanie quada, montaż trakera itp.

W sobotę rozpoczął się prolog, 8 okrążeń na świetnym torze po ok. 4 km. Po 5. okrążeniu zablokował mi się hamulec i 500 m do mety, gdzie mój mechanik Mariolka na mnie czekał, z ledwością dojechałam. Odblokował mi go szybko i pognałam dalej.

W niedzielę mieliśmy do przejechania dość trudną technicznie 16-kilometrową trasę po pętli. Później ekspresowo pakowaliśmy się i wyruszyliśmy do Drawska, aby tam odbyć 65 km trasę nocną. W Drawsku byliśmy około godziny 16, a start nocki był 4 godziny później.

Po rozpakowaniu i przygotowaniu sprzętu, wyruszyłam na nockę. Niestety już od początku pech mnie prześladował... Metromierz źle liczył, zawieszał się, nawigacja była poprzestawiana, byłam niesamowicie zła... Gdyby nie Hanys i Pitbul, za którymi ciągnęłam się do końca, miałabym niezły problem. Straciłam sporo czasu, ale cóż, miałam nadzieję, że dzień będzie lepszy. Mariolka z Remikiem ogarnęli mi metromierz, a Hanys nawigację, wszystko było OK.

W poniedziałek wystartowałam, do pokonania miałam 200 km. Wyjątkowo w ten dzień nic się nie przydarzyło, wróciłam godzinę po chłopakach z czołówki.

Wtorek, gdzie mieliśmy do przebycia 260 km, przebiegł też w miarę normalnie, dał jednak coś cennego, po tym jak postanowiłam jechać wolno i perfekcyjnie nawigować po radbooku, uświadomiłam sobie, jakie błędy nawigacyjne robiłam, przez które się gubiłam. Wtorek zaliczam jednak do przełomu w mojej perfekcyjnej nawigacji po roadbooku, nauczyłam się - myślę - w miarę dobrze nawigować, co inne dni pokazały, gdy wyprowadzałam z poligonu sporo porozrzucanych sprzętów. Czułam się wtedy jak Napoleon na czele swojej armii... Hi hi...

Środa zaś nie była już tak łaskawa dla mnie jak poniedziałek i wtorek. Po starcie na poligonie pogubiłam się, ale trasę odnalazłam i spotkałam Hanysa, z którym zmagaliśmy się z trudnym drawskim poligonem, którego już dość dobrze znałam z MT Rally. Mieliśmy do pokonania dystans ok. 200 km. Niestety 60 km przed metą chłodnica zagotowała mi się na amen... Hanys pognał dalej, ja zakończyłam swój start tego dnia. Byłam wściekła, zniesmaczona i obrażona na cały świat! Tak bardzo chciałam dojechać do mety... Próbowałam parokrotnie jeszcze, ale po przebyciu 1 km na wyświetlaczu pojawiał się komunikat Hi Temp i sprzęt zaczął przerywać, nie dało się tak jechać. Na holu dotarłam do mety. Dostałam 20 godz kary... Mariolka wykręcił mi chłodnicę, wyczyścił, dolał płynu i wody, pracował całą noc, abym mogła dalej pojechać i udało się!

W czwartek pognałam w 180 km etap. Z Hanysem stworzyliśmy doskonały team, do którego dołączył się Ralf ze Szwajcarii i tak we troje gnaliśmy do mety. Ale niestety na tym bardzo wymagającym etapie szybko okazało się, że mój sprzęt był niedostatecznie przygotowany do tego morderczego rajdu i w pewnym momencie urwała się końcówka drążka, uderzyłam w drzewo. Dobrze, że akurat musieliśmy zwolnić, bo mieliśmy przed sobą drobną błotną przeprawę, nie wyobrażam sobie , gdyby to się stało parę sekund wcześniej, gdzie gnaliśmy 80 km/h. Pewnie już tej recenzji nie pisałabym... Szok! Wtedy z pomocą pośpieszył mi Hanys, wbił tę końcówkę swoimi znanymi metodami i powoli pojechałam z nim dalej, bo uparł się, że mnie nie zostawi. Szwajcar pognał za jakimś autem. Późno, ale dojechaliśmy do mety , byłam przeszczęśliwa, że nie musiałam wracać na holu. Akwid użyczył mi końcówki drążka, a Mariolka ją zamontował, strasznie przy tym narzekając na mój nieprzygotowany sprzęt.

Piątek był ciężkim dniem, musieliśmy wstać o 5 rano spakować się i dotrzeć do Boryszyna pod Międzyrzeczem, gdzie miał się odbyć start do 280 km odcinka zwanego Hannibalem z metą w Żaganiu. Dotarliśmy tak ok. godz. 9.30. Pół godziny później miały startować pierwsze pojazdy, niestety start się opóźnił; my w naszym teamie z Hanysem i Ralfem wyruszyliśmy w samo południe. Trasa była zróżnicowana, Hannibal i szutry hopkami większymi i mniejszymi usiane, niesamowity kurz, stare tory kolejowe , dwie trudne przeprawy na Złotej Strudze i Lubrzy, a na koniec Białe Błota – koszmar. Niejeden pojazd tam się wkleił i wywrócił... Jechaliśmy z Hanysem perfekcyjnie, Lubrzę przeszliśmy, ale ok. 20 km przed metą jadący za mną Hanys , zmagający się z ogromnym kurzem wpadł w spory dół, a jego quad trzykrotnie rolował. Całe szczęście , ze nic mu się nie stało. Uffff... Jego quad miał połamaną ramę, stracił prądy... Postanowiliśmy wziąć go na hol. I tak z prędkością 20 km/h jechaliśmy do mety. W pewnym momencie, gdy linka zerwała się po raz kolejny, Hanys jakimiś swoimi tajnymi metodami zrobił prąd w swojej maszynie i ruszyła sam, ale nadal z niedużą prędkością. Dotarliśmy do Złotej Strugi, tam jednak nie chciał ryzykować sprzętu i wzięłam go w tej głębokiej wodzie na hol. Poszło nam perfekcyjnie, przeprawiliśmy się na drugą stronę. Byłam wtedy bardzo dumna ze swojej Bombki, że ma taka siłę i moc;) Później trochę pogubiliśmy się na azymucie , dotarliśmy do organizatorów zabezpieczających trasę , gdzie od Andrzeja z Read Rally dowiedzieliśmy się, że meta jest tylko 2,5 km stąd. Także w pełnej obsadzie dojechaliśmy na metę, ale to było szczęście... Patrzyłam na Hanysa, a on na mnie. Nasze buzie roześmiane i przeszczęśliwe , a było się z czego cieszy , bo niejeden z ramą połamaną już nie pojechałby dalej, a Hanys nie odpuścił i tym wygrał! Arek jesteś wielki;) Później pojechaliśmy już asfaltem na camp w Tomaszowie, na stare lotnisko. Nasi już na nas czekali.

Ostatni dzień, sobota, nie przyniosła jakiś dziwnych zdarzeń, całe szczęście. Etap 65 km zróżnicowanego terenu w trójkę: Hanys, Ralf i ja, pokonaliśmy megaszybko . Najbardziej podobał mi się odcinek ok. 3 km po starych, zarośniętych torach kolejowych, nie miałam okazji jeszcze po czymś takim jeździć. Najpiękniejszy moment był jednak na mecie. Po drodze zabraliśmy nasze cudowne i niepowtarzalne media – Małgosię Kaźmierczak , wpadliśmy na metę, a tu niespodzianka! Nikt nie został tak powitany! Oczywiście zawdzięczamy to naszym nowo poznanym, przesympatycznym Szwajcarom: Ralfowi i Romanowi. Szwajcarzy krzyczeli z przejęcia, machali swoimi flagami, był to przeuroczy moment, nigdy go nie zapomnę;) Dalej pojechaliśmy sczytać trakery, a tam znów niespodzianka, dojechała do nas Aśka, żona Hanysa z dziećmi. Miałam okazję poznać ją nareszcie osobiście! Na zakończenie, gdy ściskałyśmy się z Gośką ze szczęścia, że dobrnęłam do końca tego morderczego rajdu, nagrała to niemiecka TV i wraz z urywkami mnie gnającej na trasie tym to oto sposobem znalazłyśmy się w telewizji – fajna pamiątka;)

Ostatecznie w generalce zajęłam 8. miejsce. Gratulacje dla Remiego, Łysego i Maćka M. za zajęcie czołowych miejsc, jestem z Was niesamowicie dumna! Gratulacje również dla Piotrusia Wnęka, który mnie zaskoczył niesamowitym profesjonalizmem pod każdym względem i jako pilot Francuza „Grizu” dotarł na metę jako pierwszy w swojej klasie UTV – brawo!

BestZakończenie odbyło się przy świetnej muzyce nieznanego mi niestety zespołu, jedyny mankament , który wyłapałam to to, że podczas ceremonii wręczeń pucharów nie zaśpiewali polskiego hymnu, za co bardzo Organizatorzy przepraszali, tłumacząc, że nasz hymn jest bardzo trudny do zaśpiewania i zespół nie da sobie rady. Mogli chociaż puścić melodię, a słowa sami dośpiewalibyśmy sobie, prawda?

Rajd zaliczam do megaudanych, zakochałam się w nim - mam nadzieję - na zawsze. Alex to doskonały organizator i przesympatyczny człowiek, w przyszłym roku z całą pewnością zrobię wszystko, aby wystartować w Breslau i znaleźć się przynajmniej w pierwszej piątce, a wiem teraz, że gdy będę miała perfekcyjnie przygotowany sprzęt, to mam szansę. I tego cały rok będę się trzymać ;)

Dziękuję zawodnikom z naszego polskiego teamu za doskonałe towarzystwo i perfekcyjną rywalizację, również wielkie dzięki dla Hanysa mojego Team Partnera, który nie raz mi pomógł, dziękuję też Szwajcarskiemu Teamowi, bez którego nie doznalibyśmy tylu emocji na mecie, wielkie dzięki dla Aśki i Michała za rajdową opiekę i rajdowe wsparcie, również dziękuję naszym mediom Małgosi i Adasiowi za utrwalanie naszych zmagań kamerką i aparatem, Adaś Ż. doskonale się też spisał swoimi magicznymi fotkami – dzięki Adaś! Również wielkie dzięki dla Alexa i jego ekipy za doskonałą organizację i atmosferę! Alex jesteś wielki, uwielbiam Cię! Jednak najbardziej chciałabym podziękować Robertowi Kozakiewiczowi, pseudonim Mariolka, za doskonały serwis mojego quada, którego dopieszczał często do rana, gdzie my spaliśmy... Dzięki Mariolcia, bardzo mi pomogłeś;) Ty też możesz na mnie zawsze liczyć ;)

Na koniec mogę jedynie zapewnić, że w przyszłym roku melduję się na starcie Breslau 2014! Wpisałam już go w kalendarz swoich off-roadowych zmagań na zawsze! Do zobaczenie za rok, bądźcie ze mną, bo Wy – Kibice dostarczacie mi paliwa na dalsze zmagania i podnosicie niejednokrotnie na duchu – WIELKIE DZIĘKI – KOCHAM WAS!

Text: Alina Kramer, fot. Arek Kwiecień