Wydrukuj tę stronę

To był prawdziwy hardcore! - mówi Andi Mancin, pierwszy Polak na starcie amerykańskiego Baja 1000

grudzień 24, 2012
–  Baja 1000 to pierwszy rajd, który dał mi naprawdę popalić! Przeżyłem ciężkie chwile, ale mimo to  chciałbym tam jeszcze wrócić – mówi Andi Mancin, pierwszy Polak, który wystartował (i zajął w debiucie znakomitą pozycję!) w legendarnym meksykańskim rajdzie terenowym.

ZOBACZ TAKŻE: Awantura w USA. Nowy triumfator 45. Tecate SCORE Baja 1000  | Oglądajcie na żywo! 45. SCORE Baja 1000 – wyścig tytanów | 44. Tecate SCORE Baja 1000 – relacja i foty z najważniejszego rajdu 4x4 w Ameryce Płn.

Arek Kwiecień: - Jesteś pierwszym Polakiem, który wystartował w Baja 1000. Jak Ci się udało tego dokonać?
Andi Mancin: - Wszystko zaczęło się, gdy pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, zadzwonił do mnie Armin Schwarz – znakomity kierowca rajdowy, teraz startujący razem z zespołem All German Motorsports. Była to nasza pierwsza rozmowa, bo wcześniej w ogóle się nie znaliśmy. Armin zapytał, czy chciałbym wziąć udział w testach w Meksyku, w San Felipe, w którego okolicach organizowane są rundy amerykańskiego cyklu SCORE. Tu zresztą na co dzień trenują niemal wszyscy zawodnicy startujący w Baja 250, 500 czy 1000. Dlaczego amerykański rajd w Meksyku? Wynika to zapewne z prawa, które w Stanach bywa restrykcyjne, wymaga zebrania wielu pozwoleń, a w Meksyku... nikt o nic nie pyta.

AK: - Oczywiście skorzystałeś z zaproszenia Schwarza?

AM: - Nie mogłem odmówić i przegapić takiej szansy. Jazda w terenie profesjonalnym buggy to coś, czego jeszcze nie próbowałem, więc propozycja była bardzo kusząca. Armin podczas testów bardzo mi pomógł, jego ogromne doświadczenie było bezcenne. Jeździłem dwa dni, pokonując w sumie prawie 400 testowych kilometrów.

AK: - Spodobało Ci się?
AM: - Bardzo! Byłem zwłaszcza pod wrażeniem pracy zawieszenia, które wytrzymywało szybką jazdę w trudnym terenie. Czasem pędziliśmy po „tralce” nawet 170 km/h, a buggy bez problemów dawało radę. Momentami było to wręcz niewiarygodne!

AK: - Po zaliczeniu testów dostałeś angaż w zespole?
AM: - To nie było takie proste. Na miejscu okazało się, że oprócz mnie na treningi przyjechali również dwaj kierowcy z Niemiec i Włoch, z którymi miałem rywalizować. Armin Schwarz i Martin Christensen jeździli z nami na fotelu pilota. Charakterystyka trasy bardzo mi odpowiadała, bo była bardzo rajdowa i przypominała mi odcinki z Rally America. Chyba najlepiej spełniłem oczekiwania zespołu, bo tydzień później dostałem oficjalną propozycję startu w Baja 1000.

AK: - A więc pokonałeś swoich konkurentów! A wiesz może, dlaczego Armin Schwarz w ogóle zwrócił się do Ciebie?
AM: - To nie był przypadek. Schwarz ma ogromne doświadczenie, wie, na jakich zasadach odbywa się Rally America. Mając wakat w zespole, szukał nowego kierowcy – najchętniej Europejczyka, kto ścigał się już w Stanach. Na testach w Meksyku przekonałem go do siebie.

AK: - Ale później Twój start w Baja 1000 stanął pod znakiem zapytania. Chciałeś zrezygnować...
AM: - Złożyło się na to wiele czynników. Czułem, że nie mam wystarczającego doświadczenia, brakowało czasu na przygotowania i dopięcie budżetu. Wydawało mi się, że na debiut w tak długim i trudnym rajdzie jest po prostu za wcześnie.

AK:  - No tak, Twoi rywale trenują czasem przez cały rok!

AM: - … a ja miałem przejechane tylko 400 kilometrów. Trochę mnie to przeraziło. Na tydzień przed zawodami dostałem jednak telefon, że mam się pakować i przyjeżdżać. Wsparcie zapewnili moi stali partnerzy i sponsorzy: Rockstar i Zdzisław Krzemiński z firmą K.A.M., którzy zgodzili się pokryć koszty. I taka to była właśnie historia...

AK: - To dopiero początek historii! A więc stając na starcie Baja 1000, byłeś off-roadowym żółtodziobem?! Nie jeździłeś wcześniej w terenie?
AM: - Nic a nic! Kiedyś rekreacyjnie pojeździłem sobie „cywilną” terenówką, w 2007 roku startowałem też tylnonapędowym buggy w autocrossie, ale to była jazda na torze – całkiem inna bajka. Przed startem zaliczyłem tylko te testy w Meksyku. Poza tym byłem „zielony”. Baja 1000 to prawdziwy off-road. To były najtrudniejsze zawody, w jakich kiedykolwiek wziąłem udział. Kilkadziesiąt kilometrów przed metą pytałem co chwilę pilota, kiedy to się wreszcie skończy... Byłem ekstremalnie wykończony.

AK: - No właśnie – jak wygląda baja od środka?
AM: - To co mnie zaskoczyło, to strasznie szybko zmieniające się warunki atmosferyczne. Jechałem w nocy, w kurzu i totalnych ciemnościach...

AK: - Czekaj, czekaj! - byłeś debiutantem i jechałeś w nocy??
AM: - Tak to się złożyło. Pierwsze 300 kilometrów w buggy jechał Armin Kremer, a potem za kierownicą usiadłem ja. Było to już po zmroku. Nie ukrywam, że byłem lekko przestraszony... Nie wiem, skąd ta decyzja, ale może uznali, że dam sobie radę. Na szczęście nie zawiodłem!

AK: - A Ty ja miałeś dystans do pokonania?

AM: - Wyszło tego prawie 700 kilometrów. Armin wystartował i dojechał do San Felipe, gdzie ja już czekałem. Po swoim etapie buggy miałem oddać w ręce Toniego Miglini, co bardzo mnie stresowało – cały czas miałem w głowie myśl, że ktoś na mnie czeka i nie mogę go zawieść. Gdy dotarłem do miejsca zmiany kierowcy, byłem skrajnie wyczerpany. Po opuszczeniu auta pierwsze co pamiętam, to że zakręciło mi się w głowie. Członkowie teamu klaskali i gratulowali, bo 6. miejsce, które ostatecznie zajęliśmy w naszej Class One to był sukces. Ale tylko ja wiem, co przeżyłem po drodze... Czasem wydawało  mi się, że to już koniec – zwłaszcza, gdy zaczynał się głęboki piasek, a co chwilę widziałem zakopanych rywali. Kurz i ciemności to ekstremalna mieszanka, ale nawet w takich warunkach trzeba jechać, bo w ferworze walki nikt nie bawi się w uprzejmości. Auta przepychają się i wpadają na siebie. Wszyscy mają ciśnienie. To że nie zakopywaliśmy się, zawdzięczam mojemu pilotowi, który był bardzo doświadczony – to był jego kolejny start w Baja. Jedno z takich miejsc pokonaliśmy, jadąc nieomal na dwóch kołach. Dwa pozostałe toczyły się po pionowej skarpie... Bywały też sytuacje groźne: jadę 120-130 km/h, a tu nagle obok wyskakuje inne buggy, które roluje tuż przed moim zderzakiem! Wszystko działo się w ułamkach sekund. Uderzyliśmy w nich, ale na szczęście nie mocno. Zatrzymaliśmy się, żeby sprawdzić, czy nic im się nie stało. Załoga była cała, ale z samochodu niewiele już zostało. Mogliśmy jechać dalej...


AK: - Brzmi jak off-roadowy horror...
AM: - To był najbardziej zwariowany rajd, w jakim brałem udział! Jedziesz „ile fabryka dała” przez pustynię, a tu nagle zrównuje się z Tobą motor z ciemną postacią, mijamy rozgałęzienia, macham mu, że go puszczam, on pokazuje OK i nagle rozpływa się w ciemnościach. .  

AK: - Jeździec bez głowy?

AM: - To jeszcze nic. Najgorsze jest to, gdy nagle przy pełnej prędkości czujesz uderzenie w tył auta. To znaczy, że ktoś cię dogonił i chce wyprzedzić... Bez żadnego ostrzeżenia, bo w nocy nic nie widać. Nie ma czasu na uprzejme zjeżdżanie na bok. Ktoś ciebie naciska i musisz mu jak najszybciej zjechać z drogi...

AK: - ...bo może się wkurzyć. Czyli Sentinela nie macie?
AM: - A skąd! Trąbienie, mruganie światłami w tych warunkach też by nic nie dało. Totalny hardcore. Byłem w szoku! O-CO-TY-W-OGÓLE-CHODZI??? Ale najważniejsze rzeczą było zachować spokój. Dużo zawdzięczam pilotowi...

AK: - A kto nim był?
AM: - A to ciekawa sprawa: przed zawodami nigdy go nie widziałem! Wystartował razem z Arminem i gdy siadałem za kierownicą, obydwaj byliśmy w kaskach. Obiecałem mu pełne posłuszeństwo. Poznaliśmy się dopiero na mecie mojego etapu, bo wtedy on też oddał miejsce swojemu zmiennikowi.

AK: - Robiliście jakieś przystanki na trasie?
AM: - Tak, to obowiązkowe punkty kontroli przejazdu, na których odnotowują cię sędziowie i ruszasz dalej przed siebie. No i oczywiście punkty tankowania – tych miałem trzy. Tam również oglądałem ciekawe widoki, np. płonące auta. Totalny Mad Max!

AK: - A jak wygląda wymiana załóg?
AM: - To były takie punkty serwisowe, na których wszystko było przygotowane. Auto podjeżdża, załogi przesiadają się i jazda! Wszystko trwa 2-3 minuty. Gdy dotarłem do końca mojego etapu, nie miałem już siły, żeby nawet rozpiąć pasy. Byłem nieprzytomny ze zmęczenia. W czasie jazdy często nie ma nawet chwili, żeby pomyśleć o zmęczeniu. Cały czas starałem się jechać optymalnie: odcinki szybsze – tak szybko jak to było możliwe, a partie techniczne – wolniej, żeby nie złapać kapcia i nie potrzebnie niszczyć auta. Raz zareagowałem instynktownie, hamując przed urwanym mostem. Gdybym jechał z normalną prędkością, byłoby niewesoło...

AK: - Pilot posługuje się roadbookiem?
AM: - Tak, piloci mają notatki, ale za ich przygotowanie nie odpowiada organizator. Trasę Baja 1000 można pokonać wcześniej, np. 2 tygodnie przed zawodami. Cała trasa zapisana jest w formie śladu GPS, którego trzeba się trzymać. Nie ma problemu z zapoznaniem z trasą, ale nie ma szansy, żeby pilot opisał ponad 1600 km w notatkach. Czasem jest to wiele kilometrów szybkiej jazdy przez pustynię, a czasem ciasne zakręty w górach: „w lewo 2”, w prawo 3”, 50 metrów i tak dalej.

AK: - A jak oceniasz terenowe trudności trasy?
AM: - Warunki zmieniały się niemal nieustannie. Raz była to ogromna pustynia z kaktusami o wysokości 8 metrów, które lepiej było omijać, bo swą grubością i twardością dorównywały sporym drzewom. Potem odcinek kamienisty, pełen głazów, a za chwilę kaniony z wodą, błotem i piaskiem. Raz jechaliśmy na pełnym gazie, a innym razem walczyliśmy, by się nie zakopać. Najgorzej było na głębokim piasku – nasze buggy było 4-biegowe, więc wrzucałem jedynkę lub dwójkę i ostrożnie, bez zatrzymywania się jechaliśmy do przodu. Czasem rzeczywiście nie było możliwości, by nie obetrzeć się o konkurenta, który stał zakopany. Gdybym odpuścił gazu, też utknąłbym w tym miejscu. Na dodatek w otwartym aucie cały piasek wpadał do środka, a jeszcze – żeby było ciekawiej – do wnętrza kasku, który ma system pobierania powietrza z zewnątrz. I nie było wyjścia – trzeba jechać w tym tumanie! Nic nie może cię zatrzymać. Gdy opuszczałem auto o 3 nad ranem, pod oczami miałem kamienie, które powstały z pyłu zmieszanego ze łzami.

AK: - Armin Schwarz chyba był zadowolony, że postawił na Ciebie?

AM: - Mijałem go na trasie, bo jego auto przegrzewało się i musieli je naprawiać. Nie mogłem się przy nim wtedy zatrzymać, ale spotkaliśmy się na mecie. Gratulował mi, mówił, że jest w szoku! Kilka lat temu on też startował naszym buggy i wtedy nie udało mu się osiągnąć tak wysokiego miejsca. Nie przypuszczał, że stać nas na 6. miejsce w klasie i 26. w generalce.

AK: - Amerykańskie buggy to pojazd z pewnością egzotyczny. Mógłbyś go nam nieco przybliżyć?
AM: - Zbudował go All German Motorsports i zrobił to perfekcyjnie! Nic się nie zepsuło, jechało nam się doskonale. A nieraz mocno przyładowaliśmy w skałę. Męczyliśmy go na piasku, skakaliśmy na hopach. I nic! Buggy napędzane jest silnikiem GM LS2 o pojemności 6,5 litrów i mocy 580 KM, co daje niesamowite możliwości. Szczerze przyznam, nie miałem okazji poznać bliżej konstrukcji auta, bo wszystko odbywało się niesamowicie szybko i cały czas poświęciliśmy na testy i naukę, jak go obsługiwać. A to nie takie proste. Tysiąc przycisków, skomplikowana procedura startowa, obsługa dyfrów, pomp, hydraulicznego podnośnika... Ogromna moc, duży skok zawieszenia i napęd tylko na tylne koła czynią z niego prawdziwego mistrza w tym terenie. Bardzo mi się spodobał. Trochę bałem się tego tylnego napędu, ale w ogóle tego nie czułem – cały czas miałem wrażenie, jakbym prowadził czteronapędówkę. Auto - profeska! Wiele innych buggy może lepiej wyglądało, ale jechały gorzej.

AK: - Spotkały Was jakieś awarie?
AM: - Trochę zagrzałem hamulce. Ostrzegali mnie, żebym nie hamował lewą nogą, ale wiadomo – siła przyzwyczajenia...

AK: - A miałeś okazję przejechać się Trophy Truckiem Armina Schwarza?
AM: - Tylko chwilę, w dodatku powoli... Nie było już na to czasu. Ale to już inna liga. Jego samochód to prawdziwy potwór.

AK: - 750 KM, skok 64 cm przód i 82 cm tył, tylko 2 tony wagi...

AM: - … skrzynia sekwencyjna i tak dalej. Marzy mi się jazda takim autem. Trwają już rozmowy z moimi sponsorami o przyszłym sezonie, w którym bardzo chciałbym zaliczyć Baja 250, 500 i 1000 np. za kierownicą takiego Trophy Trucka. Pod koniec stycznia widzę się z Arminem Schwarzem. Świetnie mi się z nim współpracowało, ma znakomity zespół ludzi. Taki team składa się z 20-30 mechaników, którzy czekają na załogi w punktach serwisowych i tankowania oddalonych od siebie o kilkaset kilometrów. Sama logistyka takiego przedsięwzięcia to ogromne wyzwanie! Mechaników nie da się przerzucić z punktu na punkt w trakcie zawodów. A takich „pitstopów” jest siedem  i w każdym czeka po 4 mechaników.  

AK: - Jak wygląda komunikacja w takim zespole? Mechanicy wiedzą wcześniej, że ich samochód nadjeżdża?
AM: - Na zawodach króluje CB Radio. Nasi mechanicy mieli anteny o długości 12 metrów! Z punktów rozstawionych na trasie nieustannie napływają komunikaty: kto przejechał, kto się zepsuł. W trakcie jazdy w kontakcie z zespołem jest również pilot auta. Z jakiego systemu korzysta? Szczerze mówiąc - nie wiem. 

AK: - Jak z perspektywy czasu oceniasz przedsięwzięcie, w którym wziąłeś udział?

AM: - Chętnie przeżyłbym jeszcze kilka takich Baja. To fajniejsze od rajdów samochodowych! Cieszę się, że spotkało mnie takie zaproszenie. Przeżyłem niesamowitą, zwariowaną przygodę. Zobaczymy, co będzie w przyszłym roku.

AK: - A nie zamierzałeś spróbować swych sił w polskich rajdach terenowych? Kilka z nich to też „baja”...

AM: - Oczywiście, chętnie bym w nich wystartował! Bardzo chętnie! Wszystko zależy od moich sponsorów, ale szczerze też przyznam, że nie mam kontaktów w środowisku off-roadowym, nie wiem, od kogo mógłbym pożyczyć auto. 

AK: - Życzę Ci, aby po tym wywiadzie kilka kontaktów się pojawiło! Bardzo dziękuję za wywiad i trzymam kciuki za rozwój off-roadowej kariery!


Rozmawiał: Arek Kwiecień, fot. All German Motorsports, Project 176, Archiwum Andiego Mancina,
Jason Zindroski and Vincey Knakhal / Race-Dezert.com / Rally Raid Media Group

To był prawdziwy hardcore! - mówi Andi Mancin, pierwszy Polak na starcie amerykańskiego Baja 1000.

– Baja 1000 to pierwszy rajd, który dał mi naprawdę popalić! Przeżyłem ciężkie chwile, ale mimo to chciałbym tam jeszcze wrócić – mówi Andi Mancin, pierwszy Polak, który wystartował
(i zajął w debiucie znakomitą pozycję!) w legendarnym meksykańskim rajdzie terenowym.

 

Arek Kwiecień: - Jesteś pierwszym Polakiem, który wystartował w Baja 1000. Jak Ci się udało tego dokonać?

Andi Mancin: - Wszystko zaczęło się, gdy pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie, zadzwonił do mnie Armin Schwarz – znakomity kierowca rajdowy, teraz startujący razem z zespołem All German Motorsports. Była to nasza pierwsza rozmowa, bo wcześniej w ogóle się nie znaliśmy. Armin zapytał, czy chciałbym wziąć udział w testach w Meksyku, w San Felipe, w którego okolicach organizowane są rundy amerykańskiego cyklu SCORE. Tu zresztą na co dzień trenują niemal wszyscy zawodnicy startujący w Baja 250, 500 czy 1000. Dlaczego amerykański rajd w Meksyku? Wynika to zapewne z prawa, które w Stanach bywa restrykcyjne, wymaga zebrania wielu pozwoleń, a w Meksyku... nikt o nic nie pyta.

 

AK: - Oczywiście skorzystałeś z zaproszenia Schwarza?

AM: - Nie mogłem odmówić i przegapić takiej szansy. Jazda w terenie profesjonalnym buggy to coś, czego jeszcze nie próbowałem, więc propozycja była bardzo kusząca. Armin podczas testów bardzo mi pomógł, jego ogromne doświadczenie było bezcenne. Jeździłem dwa dni, pokonując w sumie prawie 400 testowych kilometrów.

 

AK: - Spodobało Ci się?

AM: - Bardzo! Byłem zwłaszcza pod wrażeniem pracy zawieszenia, które wytrzymywało szybką jazdę w trudnym terenie. Czasem pędziliśmy po „tralce” nawet 170 km/h, a buggy bez problemów dawało radę. Momentami było to wręcz niewiarygodne!

 

AK: - Po zaliczeniu testów dostałeś angaż w zespole?

AM: - To nie było takie proste. Na miejscu okazało się, że oprócz mnie na treningi przyjechali również dwaj kierowcy z Niemiec i Włoch, z którymi miałem rywalizować. Armin Schwarz i Martin Christensen jeździli z nami na fotelu pilota. Charakterystyka trasy bardzo mi odpowiadała, bo była bardzo rajdowa i przypominała mi odcinki z Rally America. Chyba najlepiej spełniłem oczekiwania zespołu, bo tydzień później dostałem oficjalną propozycję startu w Baja 1000.

 

AK: - A więc pokonałeś swoich konkurentów! A wiesz może, dlaczego Armin Schwarz w ogóle zwrócił się do Ciebie?

AM: - To nie był przypadek. Schwarz ma ogromne doświadczenie, wie, na jakich zasadach odbywa się Rally America. Mając wakat w zespole, szukał nowego kierowcy – najchętniej Europejczyka, kto ścigał się już w Stanach. Na testach w Meksyku przekonałem go do siebie.

 

AK: - Ale później Twój start w Baja 1000 stanął pod znakiem zapytania. Chciałeś zrezygnować...

AM: - Złożyło się na to wiele czynników. Czułem, że nie mam wystarczającego doświadczenia, brakowało czasu na przygotowania i dopięcie budżetu. Wydawało mi się, że na debiut w tak długim i trudnym rajdzie jest po prostu za wcześnie.

 

AK: - No tak, Twoi rywale trenują czasem przez cały rok!

AM: - … a ja miałem przejechane tylko 400 kilometrów. Trochę mnie to przeraziło. Na tydzień przed zawodami dostałem jednak telefon, że mam się pakować i przyjeżdżać. Wsparcie zapewnili moi stali partnerzy i sponsorzy: Rockstar i Zdzisław Krzemiński z firmą K.A.M., którzy zgodzili się pokryć koszty. I taka to była właśnie historia...

 

AK: - To dopiero początek historii! A więc stając na starcie Baja 1000, byłeś off-roadowym żółtodziobem?! Nie jeździłeś wcześniej w terenie?

AM: - Nic a nic! Kiedyś rekreacyjnie pojeździłem sobie „cywilną” terenówką, w 2007 roku startowałem też tylnonapędowym buggy w autocrossie, ale to była jazda na torze – całkiem inna bajka. Przed startem zaliczyłem tylko te testy w Meksyku. Poza tym byłem „zielony”. Baja 1000 to prawdziwy off-road. To były najtrudniejsze zawody, w jakich kiedykolwiek wziąłem udział. Kilkadziesiąt kilometrów przed metą pytałem co chwilę pilota, kiedy to się wreszcie skończy... Byłem ekstremalnie wykończony.

 

AK: - No właśnie – jak wygląda baja od środka?

AM: - To co mnie zaskoczyło, to strasznie szybko zmieniające się warunki atmosferyczne. Jechałem w nocy, w kurzu i totalnych ciemnościach...

 

AK: - Czekaj, czekaj! - byłeś debiutantem i jechałeś w nocy??

AM: - Tak to się złożyło. Pierwsze 300 kilometrów w buggy jechał Armin Kremer, a potem za kierownicą usiadłem ja. Było to już po zmroku. Nie ukrywam, że byłem lekko przestraszony... Nie wiem, skąd ta decyzja, ale może uznali, że dam sobie radę. Na szczęście nie zawiodłem!

 

AK: - A Ty ja miałeś dystans do pokonania?

AM: - Wyszło tego prawie 700 kilometrów. Armin wystartował i dojechał do San Felipe, gdzie ja już czekałem. Po swoim etapie buggy miałem oddać w ręce Toniego Miglini, co bardzo mnie stresowało – cały czas miałem w głowie myśl, że ktoś na mnie czeka i nie mogę go zawieść. Gdy dotarłem do miejsca zmiany kierowcy, byłem skrajnie wyczerpany. Po opuszczeniu auta pierwsze co pamiętam, to że zakręciło mi się w głowie. Członkowie teamu klaskali i gratulowali, bo 6. miejsce, które ostatecznie zajęliśmy w naszej Class One to był sukces. Ale tylko ja wiem, co przeżyłem po drodze... Czasem wydawało mi się, że to już koniec – zwłaszcza, gdy zaczynał się głęboki piasek, a co chwilę widziałem zakopanych rywali. Kurz i ciemności to ekstremalna mieszanka, ale nawet w takich warunkach trzeba jechać, bo w ferworze walki nikt nie bawi się w uprzejmości. Auta przepychają się i wpadają na siebie. Wszyscy mają ciśnienie. To że nie zakopywaliśmy się, zawdzięczam mojemu pilotowi, który był bardzo doświadczony – to był jego kolejny start w Baja. Jedno z takich miejsc pokonaliśmy, jadąc nieomal na dwóch kołach. Dwa pozostałe toczyły się po pionowej skarpie... Bywały też sytuacje groźne: jadę 120-130 km/h, a tu nagle obok wyskakuje inne buggy, które roluje tuż przed moim zderzakiem! Wszystko działo się w ułamkach sekund. Uderzyliśmy w nich, ale na szczęście nie mocno. Zatrzymaliśmy się, żeby sprawdzić, czy nic im się nie stało. Załoga była cała, ale z samochodu niewiele już zostało. Mogliśmy jechać dalej...

 

AK: - Brzmi jak off-roadowy horror...

AM: - To był najbardziej zwariowany rajd, w jakim brałem udział! Jedziesz „ile fabryka dała” przez pustynię, a tu nagle zrównuje się z Tobą motor z ciemną postacią, mijamy rozgałęzienia, macham mu, że go puszczam, on pokazuje OK i nagle rozpływa się w ciemnościach. .

 

AK: - Jeździec bez głowy?

AM: - To jeszcze nic. Najgorsze jest to, gdy nagle przy pełnej prędkości czujesz uderzenie w tył auta. To znaczy, że ktoś cię dogonił i chce wyprzedzić... Bez żadnego ostrzeżenia, bo w nocy nic nie widać. Nie ma czasu na uprzejme zjeżdżanie na bok. Ktoś ciebie naciska i musisz mu jak najszybciej zjechać z drogi...

 

AK: - ...bo może się wkurzyć. Czyli Sentinela nie macie?

AM: - A skąd! Trąbienie, mruganie światłami w tych warunkach też by nic nie dało. Totalny hardcore. Byłem w szoku! O-CO-TY-W-OGÓLE-CHODZI??? Ale najważniejsze rzeczą było zachować spokój. Dużo zawdzięczam pilotowi...

AK: - A kto nim był?

AM: - A to ciekawa sprawa: przed zawodami nigdy go nie widziałem! Wystartował razem z Arminem i gdy siadałem za kierownicą, obydwaj byliśmy w kaskach. Obiecałem mu pełne posłuszeństwo. Poznaliśmy się dopiero na mecie mojego etapu, bo wtedy on też oddał miejsce swojemu zmiennikowi.

 

AK: - Robiliście jakieś przystanki na trasie?

AM: - Tak, to obowiązkowe punkty kontroli przejazdu, na których odnotowują cię sędziowie i ruszasz dalej przed siebie. No i oczywiście punkty tankowania – tych miałem trzy. Tam również oglądałem ciekawe widoki, np. płonące auta. Totalny Mad Max!

 

AK: - A jak wygląda wymiana załóg?

AM: - To były takie punkty serwisowe, na których wszystko było przygotowane. Auto podjeżdża, załogi przesiadają się i jazda! Wszystko trwa 2-3 minuty. Gdy dotarłem do końca mojego etapu, nie miałem już siły, żeby nawet rozpiąć pasy. Byłem nieprzytomny ze zmęczenia. W czasie jazdy często nie ma nawet chwili, żeby pomyśleć o zmęczeniu. Cały czas starałem się jechać optymalnie: odcinki szybsze – tak szybko jak to było możliwe, a partie techniczne – wolniej, żeby nie złapać kapcia i nie potrzebnie niszczyć auta. Raz zareagowałem instynktownie, hamując przed urwanym mostem. Gdybym jechał z normalną prędkością, byłoby niewesoło...

 

AK: - Pilot posługuje się roadbookiem?

AM:- Tak, piloci mają notatki, ale za ich przygotowanie nie odpowiada organizator. Trasę Baja 1000 można pokonać wcześniej, np. 2 tygodnie przed zawodami. Cała trasa zapisana jest w formie śladu GPS, którego trzeba się trzymać. Nie ma problemu z zapoznaniem z trasą, ale nie ma szansy, żeby pilot opisał ponad 1600 km w notatkach. Czasem jest to wiele kilometrów szybkiej jazdy przez pustynię, a czasem ciasne zakręty w górach: „w lewo 2”, w prawo 3”, 50 metrów i tak dalej.

 

AK: - A jak oceniasz terenowe trudności trasy?

AM: - Warunki zmieniały się niemal nieustannie. Raz była to ogromna pustynia z kaktusami o wysokości 8 metrów, które lepiej było omijać, bo swą grubością i twardością dorównywały sporym drzewom. Potem odcinek kamienisty, pełen głazów, a za chwilę kaniony z wodą, błotem i piaskiem. Raz jechaliśmy na pełnym gazie, a innym razem walczyliśmy, by się nie zakopać. Najgorzej było na głębokim piasku – nasze buggy było 4-biegowe, więc wrzucałem jedynkę lub dwójkę i ostrożnie, bez zatrzymywania się jechaliśmy do przodu. Czasem rzeczywiście nie było możliwości, by nie obetrzeć się o konkurenta, który stał zakopany. Gdybym odpuścił gazu, też utknąłbym w tym miejscu. Na dodatek w otwartym aucie cały piasek wpadał do środka, a jeszcze – żeby było ciekawiej – do wnętrza kasku, który ma system pobierania powietrza z zewnątrz. I nie było wyjścia – trzeba jechać w tym tumanie! Nic nie może cię zatrzymać. Gdy opuszczałem auto o 3 nad ranem, pod oczami miałem kamienie, które powstały z pyłu zmieszanego ze łzami.

 

AK: - Armin Schwarz chyba był zadowolony, że postawił na Ciebie?

AM: - Mijałem go na trasie, bo jego auto przegrzewało się i musieli je naprawiać. Nie mogłem się przy nim wtedy zatrzymać, ale spotkaliśmy się na mecie. Gratulował mi, mówił, że jest w szoku! Kilka lat temu on też startował naszym buggy i wtedy nie udało mu się osiągnąć tak wysokiego miejsca. Nie przypuszczał, że stać nas na 6. miejsce w klasie i 26. w generalce.

 

AK: - Amerykańskie buggy to pojazd z pewnością egzotyczny. Mógłbyś go nam nieco przybliżyć?

AM: - Zbudował go All German Motorsports i zrobił to perfekcyjnie! Nic się nie zepsuło, jechało nam się doskonale. A nieraz mocno przyładowaliśmy w skałę. Męczyliśmy go na piasku, skakaliśmy na hopach. I nic! Buggy napędzane jest silnikiem GM LS2 o pojemności 6,5 litrów i mocy 580 KM, co daje niesamowite możliwości. Szczerze przyznam, nie miałem okazji poznać bliżej konstrukcji auta, bo wszystko odbywało się niesamowicie szybko i cały czas poświęciliśmy na testy i naukę, jak go obsługiwać. A to nie takie proste. Tysiąc przycisków, skomplikowana procedura startowa, obsługa dyfrów, pomp, hydraulicznego podnośnika... Ogromna moc, duży skok zawieszenia i napęd tylko na tylne koła czynią z niego prawdziwego mistrza w tym terenie. Bardzo mi się spodobał. Trochę bałem się tego tylnego napędu, ale w ogóle tego nie czułem – cały czas miałem wrażenie, jakbym prowadził czteronapędówkę. Auto - profeska! Wiele innych buggy może lepiej wyglądało, ale jechały gorzej.

 

AK: - Spotkały Was jakieś awarie?

AM: - Trochę zagrzałem hamulce. Ostrzegali mnie, żebym nie hamował lewą nogą, ale wiadomo – siła przyzwyczajenia...

 

AK: - A miałeś okazję przejechać się Trophy Truckiem Armina Schwarza?

AM:- Tylko chwilę, w dodatku powoli... Nie było już na to czasu. Ale to już inna liga. Jego samochód to prawdziwy potwór.

 

AK: - 750 KM, skok 64 cm przód i 82 cm tył, tylko 2 tony wagi...

AM : - … skrzynia sekwencyjna i tak dalej. Marzy mi się jazda takim autem. Trwają już rozmowy z moimi sponsorami o przyszłym sezonie, w którym bardzo chciałbym zaliczyć Baja 250, 500 i 1000 np. za kierownicą takiego Trophy Trucka. Pod koniec stycznia widzę się z Arminem Schwarzem. Świetnie mi się z nim współpracowało, ma znakomity zespół ludzi. Taki team składa się z 20-30 mechaników, którzy czekają na załogi w punktach serwisowych i tankowania oddalonych od siebie o kilkaset kilometrów. Sama logistyka takiego przedsięwzięcia to ogromne wyzwanie! Mechaników nie da się przerzucić z punktu na punkt w trakcie zawodów. A takich „pitstopów” jest siedem i w każdym czeka po 4 mechaników.

 

AK :- Jak wygląda komunikacja w takim zespole? Mechanicy wiedzą wcześniej, że ich samochód nadjeżdża?

AM: - Na zawodach króluje CB Radio. Nasi mechanicy mieli anteny o długości 12 metrów! Z punktów rozstawionych na trasie nieustannie napływają komunikaty: kto przejechał, kto się zepsuł. W trakcie jazdy w kontakcie z zespołem jest również pilot auta. Z jakiego systemu korzysta? Szczerze mówiąc - nie wiem.

 

AK: - Jak z perspektywy czasu oceniasz przedsięwzięcie, w którym wziąłeś udział?

AM: - Chętnie przeżyłbym jeszcze kilka takich Baja. To fajniejsze od rajdów samochodowych! Cieszę się, że spotkało mnie takie zaproszenie. Przeżyłem niesamowitą, zwariowaną przygodę. Zobaczymy, co będzie w przyszłym roku.

 

AK: - A nie zamierzałeś spróbować swych sił w polskich rajdach terenowych? Kilka z nich to też „baja”...

AM: - Oczywiście, chętnie bym w nich wystartował! Bardzo chętnie! Wszystko zależy od moich sponsorów, ale szczerze też przyznam, że nie mam kontaktów w środowisku off-roadowym, nie wiem, od kogo mógłbym pożyczyć auto.

 

AK: - Życzę Ci, aby po tym wywiadzie kilka kontaktów się pojawiło! Bardzo dziękuję za wywiad i trzymam kciuki za rozwój off-roadowej kariery!

 

Rozmawiał: Arek Kwiecień, fot. All German Motorsports, Project 176, Archiwum Andiego Mancina

 

 


Najnowsze od TERENOWO.PL