Niełaskawy dla rywali – rozmawiamy z Łukaszem "Łokerem" Łaskawcem

Łukasz „Łoker” Łaskawiec był największą niespodzianką rajdu Dakar 2011. Młody zawodnik (za 3 dni skończy... 21 lat) wywalczył 3. miejsce, pokonując w swym Dakarowym debiucie wielu utytułowanych rywali.

Arek Kwiecień: - Mimo młodego wieku na Dakar pojechałeś jako już całkiem doświadczony zawodnik, w dodatku z licznymi trofeami na koncie…
Łukasz "Łoker" Łaskawiec: - W zawodach występuję od 2006 roku, ale z półtoraroczną przerwą. W ostatnich dwóch sezonach startowałem już jednak regularnie, przy okazji faktycznie gromadząc sporo pucharów – w moim pokoju brakuje już na nie miejsca. Na swoim koncie mam m.in. zwycięstwo w Pucharze Polski w cross-country i enduro. W sezonie 2010 zająłem 3. miejsce w Mistrzostwach Polski enduro, z założenia trochę je odpuszczając, ponieważ skupiłem się na Mistrzostwach Europy w rajdach baja, gdzie wywalczyłem 1. miejsce w klasie Q4 (czyli pojazdów z silnikami o poj. powyżej 450 ccm) oraz 2. miejsce w klasyfikacji generalnej całej klasy ATV. Co ciekawe w klasie Q4 miałem quada z najmniejszym silnikiem spośród wszystkich rywali – KTM-a 505, podczas gdy inni mieli 800-ki, 900-ki…

- Kiedy zrodził się pomysł Twojego startu w rajdzie Dakar?

- O Dakarze na poważnie zaczęliśmy myśleć na rajdzie Hungarian Baja 2010. Pomysł zrodził się w głowie mojego taty, któremu zawdzięczam zresztą całą karierę zawodniczą – tata wspiera mnie, podpowiada, wymyśla kolejne cele, a także finansuje. Podczas zawodów na Węgrzech spotkaliśmy się z legendą Dakaru, Czechem Josefem Machackiem, który zaproponował mi nawet przejażdżkę swoim quadem. Wtedy porozmawialiśmy również z Martinem Macikiem, szefem czeskiego teamu KM Racing, w którego barwach startuje Machacek. I wtedy już zapadła klamka, że jedziemy na Dakar – wszystko zostało dogadane, ustaliliśmy warunki. W rozmowach bardzo pomogły mi moje wyniki osiągane na Mistrzostwach Europy; myślę, że bez nich nie miałbym szans, by dołączyć do tak mocnego zespołu. Rekomendacja Machacka, z którym rywalizowałem na trasach, była decydująca.

_AK16414- Nie obawiałeś się Dakaru? Wydaje się, że są to zawody dla dużo bardziej dojrzałych (pod względem wieku i doświadczenia) zawodników.
- Nie bałem się, bo… nie wiedziałem, co mnie czeka (śmiech). Dopiero na miejscu zobaczyłem, na co się porwałem. Wcześniej Dakar znałem tylko z telewizji, internetu… Wiedziałem, że czekają mnie długie trasy, ale akurat to lubię najbardziej – im dłużej jeżdżę, tym zwykle lepiej się czuję. Im bardziej jestem zmęczony, tym jestem szybszy… Nie mam pojęcia dlaczego!

- Rajd rozpoczął się dla Ciebie niezbyt szczęśliwie. Drugi etap ukończyłeś na ostatnim miejscu…
- Z powodu gorąca panującego w Argentynie w trzecim dniu rajdu, na drugim etapie, gotowało mi się paliwo. Straciłem przez to 3 godziny. Temperatura benzyny była tak wysoka, że gdy dotykałem przewodów, to aż parzyły w palce. Przyczyn było wiele: wysoka temperatura powietrza, grzejący się zbiornik i pompa paliwa; podobno argentyńska benzyna ma również dużą zawartość etanolu. Problemy miałem nie tylko ja – Josef Machacek już po zjeździe z rampy w Buenos Aires, na zwykłej dojazdówce, miał podobny kłopot. Po przygodach na drugim etapie, gdzie straciłem prawie 3 godziny i finiszowałem jako ostatni, przenieśliśmy pompę na przód, pod lampę, tak aby chłodziło ją powietrze. Machacek uczynił podobnie, a nawet zamontował sobie dodatkową chłodnicę. Odtąd większych kłopotów z temperaturą już nie mieliśmy.

YT2H6534- Ale następnego dnia znowu miałeś problemy, tyle że innego rodzaju…
- Zgadza się – jechałem zwykłą, kamienistą drogą, przepuściłem szybszego motocyklistę, aż tu nagle w ostatniej chwili zobaczyłem przed quadem ogromną wyrwę, która nie była oznaczona w roadbooku. Przednie koła przeskoczyły, ale tył wpadł do niej i quad wystrzelił w powietrze. Leciałem kilka metrów nad ziemią i kibicami – było to naprawdę dziwne uczucie. Po upadku podniosłem się, stwierdziłem, że ręce i nogi mam na miejscu i podbiegłem zobaczyć co z Yamahą. Kibice też ruszyli z pomocą – większość pomagała, ale był też taki, który cały czas – nie wiem po co – wciskał mi do rąk połamaną szybę. Quad był mocno porozbijany. Wiele podzespołów było uszkodzonych – np. nie działał włącznik prądu, ale udało nam się jakoś prowizorycznie połączyć kable „na sztywno”. Większość rzeczy skręcałem na trytytkach. W pewnym momencie zadzwonił do mnie organizator, by spytać, czemu stoję, ale ja odpowiedziałem, że wszystko jak najbardziej OK, czym wywołałem ogólną wesołość wśród kibiców, bo quad wyglądał naprawdę żałośnie. Na szczęście odpalił i pojechałem dalej. Dopiero po 500 km, na stacji benzynowej, odkryłem, że kanapa opiera się tylko na wspornikach od tylnego baku, a stelaż popękał aż w czterech miejscach. Mechanik miałby ciężką noc, ale na szczęście Rafał Sonik pożyczył mi swój zapasowy stelaż, za co mu w tym miejscu bardzo dziękuję. Do końca rajdu quad nie był w idealnej formie, aż do mety jechałem ze skrzywionym uchwytem roadbooka; wlew paliwa, który był z tyłu, „schował” się po wypadku pod kanapę… Ale to nie przeszkadzało za bardzo w jeździe.

- Limit pecha chyba wtedy wyczerpałeś. Na kolejnych etapach sukcesywnie piąłeś się w górę klasyfikacji…
- Ale nie zawsze było pięknie. Bardzo źle czułem się po jedynym z najkrótszych odcinków – miał niecałe 150 km, ale trasa prowadziła wyłącznie po wydmach i wąwozach. W tych wąwozach nie było żadnego wiatru, a temperatura sięgała chyba 50 stopni Celsjusza. Pod koniec oesu coś nie zgadzało się roadbooku. Wielu zawodników zgubiło wtedy drogę. Wiedziałem, że do mety mam jakieś 10 kilometrów, ale miałem kompletnie dosyć. Gdy wreszcie udało mi się ukończyć oes, nagle z zupełnie innej strony wyjechał Josef Machacek i Alejandro Patronelli – też zupełnie się pogubili… Gdy wróciłem na biwak, kompletnie wyczerpany byłem bliski poddania się. Ale wziąłem prysznic, zjadłem obiad, przeczytałem zagrzewające komentarze w internecie i od razu siły i zapał powróciły.

YT2H3487- Im bliżej było końca, tym realniejsze stawały się szanse na Twój sukces. Kiedy zauważyłeś, że podium znajduje się już na wyciągnięcie ręki?
- O podium długo nie myślałem. Moim podstawowym założeniem było, by dojechać do Buenos Aires. Planem było przejechać Dakar. Dopiero przed ostatnim etapem zacząłem na poważnie myśleć o pierwszej trójce. Aż ciężko było spać w nocy … Jednak przez większość rajdu jechałem „swoje”, nie patrzyłem na wyniki, nie przejmowałem się, gdy ktoś mnie wyprzedza. Starałem się jak najlepiej nawigować i zbierać wszystkie waypointy; uważałem, by nie zgubić się na wydmach, nie łapać kar za prędkość. Tak radzili mi m.in. zawodnicy z Orlen Teamu, którzy mają dużo większe doświadczenie. Na trasie nie spoglądałem więc na zegarek, ale bardziej koncentrowałem się na nawigacji, omijaniu pułapek. Widoki były jednak przepiękne – np. gdy wracaliśmy do Argentyny, w górach na wysokości ponad 4000 m n.p.m. przejeżdżaliśmy koło cudownego jeziora. Niestety nie było czasu, by się zatrzymać. Podobały mi się również wąskie, bardzo głębokie kaniony. Nie spieszyć się to najwłaściwsza strategia na rajdzie Dakar - świadczy o tym choćby liczba zawodników, którzy odpadali z dnia na dzień. Do mety dojechała mniej niż połowa startujących.

- Na przedostatnim etapie Declerck powiększył przewagę nad Tobą z kilkudziesięciu sekund do ponad 3 minut. Finałowy etap był ostatnią szansą, by go przegonić.
- Startowałem jako trzeci, minutę za Declerckiem. Wiedziałem, że muszę go dogonić, a potem uciec jak najdalej. Szybko wyprzedziłem Halperna, który akurat pomylił się i wyjechał poza trasę, dzięki czemu nie kurzył mi. Declercka dopadłem na szerokiej drodze, co też bardzo ułatwiło mi zadanie - miałem dużo miejsca, by go wyprzedzić, a na dodatek wiatr zwiewał na bok cały kurz. Gdy się z nim zrównałem, miałem na liczniku 160 km/h – Declerck spojrzał z niedowierzaniem na mnie, następnie na swój GPS i znowu na mnie. Zrobił naprawdę duże oczy! Nie tracąc czasu, pomknąłem dalej przed siebie, chwilę później wyprzedziłem motocyklistę, który również był bardzo zaskoczony moją prędkością. Goniłem cały czas z _AK16422prędkością 130-140 km/h. O tym jak szybko jechałem, świadczy fakt, że gdy wjechałem na metę, znów zaczęło mi się gotować paliwo. Od początku czułem, że jest dobrze. Rozebrałem się z kombinezonu, a tu wciąż nikt nie nadjeżdżał… Mogłem zacząć świętować - to było również moje pierwsze zwycięstwo etapowe na Dakarze! Niewiele jednak brakowało, a w ogóle nie stanąłbym starcie ostatniego oesu…

- Dlaczego?
- Na dojazdówce do startu, z podporządkowanej drogi, zza budynku wyskoczył pod moje koła stary, rozklekotany Ford. Serce podeszło mi do gardła. Oczami wyobraźni widziałem już, jak się o niego rozbijam. Odbiłem jednak w bok i zahamowałem w miejscu. Przez dobre 2 minuty stałem, próbując ochłonąć. Przed ostatnim oesem! To byłby nieciekawy koniec…

- Uff… Dobrze, że pech Cię opuścił po pierwszych etapach… Ale słyszałem, że na rajdzie spotkało Cię więcej niespodzianek. Zaprzyjaźniłeś się ze zwycięzcą klasy samochodowej – Nasserem Al-Attiyahem…
- To zabawna historia. Na jednej z dojazdówek, w strefie neutralizacji, złapałem dwa kapcie i musiałem zatrzymać się na skraju drogi. Jedno koło udało mi się naprawić, ale w drugim dziura była zbyt duża i musiałem jechać na kapciu. W ten sposób znalazłem się za Volkswagenem zawodnika, którego nazwiska nie potrafiłem nawet wymówić. Gdy mnie zobaczył, zamachał do mnie, bym do niego podjechał i podał mi batonik. Nie wiedziałem, o co chodzi. To był super gest! Wziąłem batonik, schowałem się za jego autem i natychmiast – mimo sporej prędkości – skonsumowałem prezent. Od razu poprawił mi się humor. Potem zorientowałem się, że to Nasser Al-Attiyah, późniejszy zwycięzca.

_AK17367- Czy Dakar w jakiejś kwestii Cię zaskoczył?
- Przede wszystkim wysokością temperatur! W Argentynie było naprawdę gorąco. Niektórzy zawodnicy jeździli spać do hoteli, ale my, jak wielu innych, spaliśmy w namiotach, na karimatach. Czasem w nocy bywało jednak tak gorąco, że układałem się do snu pod gołym niebem. Gdy było „zimniej”, przykrywałem się ręcznikiem i już było OK. Tylko w Chile dwukrotnie zmarzłem w nocy mimo śpiwora, ale wtedy spaliśmy na wysokości ponad 3000 m. Brak snu doskwierał mi zresztą w trakcie całego rajdu. Zwykle spaliśmy 3, czasem 4 godziny… A jednej nocy prawie nie zmrużyłem oka: śniły mi się jakieś zgubione roadbooki, zepsuty GPS…

- No właśnie, jako Dakarowy debiutant nie miałeś problemu - w sensie dosłownym – z odnalezieniem się?
- Nawigowania według roadbooka nauczyłem się już na bajach. Na Dakarze doszedł GPS, który okazał się jednak bardzo pomocny. Przed rajdem przez tydzień trenowałem w Maroku, ale tamtejsze wydmy w porównaniu do Atacamy były niczym piaskownica przy kopalni piasku. Wydmy w Chile były ogromne, a jedna z nich na długo zapadnie mi w pamięć. Gdy dotarłem na jej szczyt, odebrało mi mowę. Dalej trasa prowadziła przez kilka kilometrów niemal pionowo w dół, aż do samej mety w Iquique. Niesamowite! Kierowcy samochodów osiągali tam niesamowite prędkości.

- Al-Attiyah twierdził, że na zjeździe rozpędził się do 220 km/h…
- Tak, od kierowców BMW słyszałem, że mieli na liczniku 190. Ja wolałem nie ryzykować i zjechałem sobie w dół „spokojnie” stóweczką…

11JG2419- Konkurowanie z Tuaregami czy „BeMkami” na trasie do przyjemności pewnie nie należało…
- To fakt, gdy się do mnie zbliżali, strach zaglądał w oczy. Trzeba było od razu ustępować im drogi. Ale ostrzegał nas Sentinel, a ja przy swoim quadzie miałem też lusterka. Gdy tylko słyszałem ostrzeżenie, natychmiast uciekałem na bok, bo najlepsi kierowcy jechali niesamowicie szybko. W dodatku spod ich kół wylatywały czasem bardzo pokaźne „kamyki”.

- Czy Patronelli i Halpern to zawodnicy będący w Twoim zasięgu?
- Sebastiana Halperna, który jeździ „siedemsetką”, kilka razy wyprzedzałem na odcinkach. Alejandro Patronelli dysponował podobnym quadem jak ja, ale na początkowych etapach wyrobił sobie taką przewagę, że na kolejnych wyraźnie już odpuszczał. Tak naprawdę nie wiem więc, jak wyglądałby nasz bezpośredni pojedynek. Obaj na pewno mają doświadczenie, znają ten teren, mogą tu niemal na co dzień trenować.

- W rajdzie startowałeś Yamahą zbudowaną przez Josefa Machacka. Większego speca ze świecą szukać… Czy mógłbyś nam zdradzić tajemnicę konstrukcji swego quada?
- Josef ma ogromne doświadczenie i wie, jak zbudować quada na Dakar. Obaj startowaliśmy niemal identycznymi pojazdami, z tą różnicą, że jego był budowany przez 3 miesiące, a mój – z powodu braku czasy, tylko półtora. Bazą jest Raptor 700, z przedłużoną ramą, w której umieszczony został silnik z TDM 900. Mam większy zbiornik paliwa – główny na 27 l, a pod siedzeniem dodatkowy na 16 l. Zawieszenie jest poszerzone – z przodu zamontowane są amortyzatory Ohlins, ale z tyłu amor jest seryjny. Ponadto mam 6-litrowy zbiornik na wodę, różne sakwy na klucze. Quad spisał się bez zarzutu, choć dostał mocno w kość.

_AK17704- Machackowi oraz drugiemu Czechowi, który jechał w Waszym teamie, nie udało się jednak dotrzeć do mety.
- To był zwykły pech. Machackowi pękła oś i nic nie dało się już zrobić. Czekał aż 8 godzin, aż zabrano go z trasy. Również Martin Plechaty nie ukończył rajdu, bo pękła mu piasta. Po problemach Josefa, obawiałem się, czy moja oś wytrzyma, bo obie były z tej samej serii. Na szczęście wytrzymała… Ale gdy tylko będę miał możliwość, na pewno wymienię ją w pierwszej kolejności.

- ...bo Twój quad nie wrócił jeszcze z Argentyny?
- Płynie jeszcze statkiem. Gdy odstawiałem go na prom, jak większość maszyn przedstawiał obraz nędzy i rozpaczy. Trzeba go generalnie wyremontować, bo wszystko w nim skrzypi, pojawiły się luzy. Silnika wymieniać nie trzeba, choć w trakcie rajdu przez chwilę nad tym się zastanawialiśmy, bo gubił płyn. Na szczęście okazało się, że to tylko wina korka od chłodnicy.

- Jak długo miałeś okazję trenować na nim przed rajdem?
- Zaledwie 10 dni – Machacek i tak zbudował go w trybie ekspresowym. Gdy przyjechał do mnie z Czech, otrzymałem zadanie dotarcia w nim silnika. Jeździłem więc non stop – w półtora tygodnia zrobiłem 1500 kilometrów. Wtedy wydawało mi się, że to bardzo dużo. A na Dakarze to tylko dwa etapy…

- Czy w trakcie rajdu również musiałeś zajmować się quadem?
- Na szczęście nie – w obozie Yamahę oddawałem w ręce mojego mechanika, który o wszystko się troszczył. Ja mogłem zjeść, wykąpać się, napisać notkę na blogu i już zwykle była późna noc.

- A co jada zawodnik na Dakarze?
- Jesteśmy trochę uzależnieni od organizatora, który przygotowuje dla wszystkich jedzenie, a to było dość monotonne – prawie codziennie był makaron. Czasem pojawiały się steki, które – jak mi wydawało – jeszcze żyły, bo tak z nich krew się lała. Rzadko zdarzało się coś naprawdę smacznego – np. kurczak. Gdy tylko się pojawiał, od razu zewsząd nadciągały tłumy wygłodzonych zawodników i serwisantów…

_AK19636- Minęło niewiele czasu od zakończenia rajdu i trudno o szerszą perspektywę, ale ciekaw jestem, jak oceniasz pomysł swojego startu w Dakarze. Zamierzasz tam wrócić za rok?
- Absolutnie nie żałuję startu, choć dostałem mocno w kość i czasem miałem chwile „załamki”. Dakaru nie da się z niczym porównać. Wszystkie inne baje to przy nim zwykły spacerek. Najdłuższy oes, jakie wcześniej pokonałem miał 130 km – wtedy myślałem, że to straszne dużo. Teraz 500 kilometrów nie robią już na mnie większego wrażenia. Chciałbym tam powrócić, co jest całkiem prawdopodobne – quada już mam, mój mechanik jest świetny. Przyszłoroczna edycja być może odbędzie się w Brazylii i Peru, więc też byłoby ciekawie. W tym roku wiele się nauczyłem, ale za rok z pewnością znów pojechałbym własnym tempem, może tylko trochę szybciej.

- Jakie starty planujesz w tym sezonie?
- Plany na ten rok to Mistrzostwa Polski cross-country i enduro, w których będę startował KTM-em. Chcę również znów wystartować w całym cyklu Mistrzostw Europy w rajdach baja, który w tym roku ma tylko cztery eliminacje: Włochy, Hiszpania, Węgry i Portugalia. Tu jechałbym jednak Dakarową Yamahą. No a w styczniu 2012…

- Czy na przyszłorocznym Dakarze kontynuowałbyś współpracę z Machackiem?
- To się jeszcze okaże, bo Josef szuka nowych wyzwań. Mówił mi, że planuje przesiąść się z quada, na którym startuje od kilkunastu lat, do buggy. Podobno już jedno ma i ostro na nim trenuje.

_AK10488- Wielu chciałoby wystąpić w Dakarze, ale - jak widać - niewielu to się udaje. To bardziej kwestia samozaparcia czy finansów?
- Myślę, że oba czynniki są ważne. Ja mam to szczęście, że mam wsparcie taty, który, gdy na coś się uprze, to zwykle doprowadza to do finału. Mój występ i trzecie miejsce to przede wszystkim jego zasługa. Zaczynamy już rozmawiać ze sponsorami – na własną rękę trudno jednak podołać takiemu obciążeniu. W tym roku pomogło nam kilka firm – Arcom spod Bochni wyposażył nas w opony, Olek Motocykle z Bielska podarował nam ubrania i części zapasowe. Chciałbym tu również podziękować Iveco Cracow Truck Center, Nika Transport oraz Kot & W s.c., którzy również mnie wspierali.

- Pod naszymi relacjami z Dakaru codziennie pojawiało się kilkadziesiąt wpisów Twoich kibiców…
- To było niesamowite! Ich komentarze dodawały mi sił i zachęcały do dalszej walki. Mieszkam w małej wsi Krzykawka i wiem, że wszyscy jej mieszkańcy bardzo mi kibicowali. Gdy trochę dłużej nie pojawiałem się na jakimś waypoincie, natychmiast rozdzwaniały się telefony wśród moich znajomych. Wielu z nich chodziło do szkół i pracy z laptopami, żeby non stop być na bieżąco. W najbliższy wtorek mam zaproszenie od wójta, który chce mnie oficjalnie powitać i pogratulować…

- My też gratulujemy, dziękujemy za wywiad i życzymy kolejnych sukcesów!
Rozmawiał: Arek Kwiecień, fot. Archiwum Ł. Łaskawca