Wydrukuj tę stronę

Bohaterowie są zmęczeni - rozmowa z Włodzimierzem Grajkiem, zwycięzcą RMPST 2006

grudzień 12, 2006
- Gratuluję zdobytego tytułu! Czy mógłby Pan w skrócie podsumować poszczególne rundy tegorocznego sezonu? Rywalizację w RMPST zainaugurował rajd w Chojnicach...
- Na I rundzie w Chojnicach najbardziej podobała mi się ciekawa trasa. Niestety tuż przed rajdem popadało, a w jego trakcie droga została rozjeżdżona przez ciężarówki, które w tych warunkach zupełnie sobie nie radziły. Żałuję, że natura nie zaoszczędziła nam tego deszczu – wtedy rajd byłby super! W każdym razie doceniam wysiłki organizatorów, które zostały zniweczone przez pogodę. W czasie pierwszej rundy miało również miejsce wiele dyskusji dotyczących sędziowania. Myślę, że wina leży zarówno po stronie zawodników, którzy czasem wykazywali się zupełną nieznajomością przepisów RMPST, jak i organizatorów, którzy np. nie dopilnowali, aby wszyscy sędziowie dotarli na czas w odpowiednie punkty na trasie. Dla mnie i mojego pilota, Marcina Płatka, zawody okazały się bardzo udane – wygraliśmy w nich z dużą przewagą nad rywalami, co stanowiło dobry prognostyk przed rozpoczynającym się właśnie sezonem. Muszę przyznać, że mieliśmy sporo szczęścia – ominęły nas awarie, ale gdy tylko wróciliśmy do domu, tuż przed wjechaniem do garażu, w naszym aucie pękł wąż wspomagania, a po chwili odkryliśmy, że przy jednym z kół wszystkie śruby są pourywane!

- Po wyśmienitym początku kolejne rundy były dla Pana już mniej udane.
- Zgadza się - rajd w Żyrardowie nie był już dla nas tak bardzo szczęśliwy. Mieliśmy problemy z wentylatorami i z trudem ukończyliśmy rajd, zdobywając jeden punkt. Zawody wspominam jednak bardzo miło – były świetnie zorganizowane, a trasa ciekawa i urozmaicona, co było zasługą naszego rajdowego kolegi, Wojtka Kozińskiego. Poprawiono błędy z ubiegłego roku, kiedy to mieliśmy za mało czasu, by zapoznać się z trasą i w efekcie wiele załóg pobłądziło. Później miała miejsce runda w Wałbrzychu, którą bardzo lubię ze względu na jej zróżnicowaną trasę. Są łąki, lasy i osławiona hałda. Tym razem jednak nie bardzo podobały mi się działania organizatora, który niepotrzebnie starał się „uatrakcyjniać” nasze zmagania, wytyczając fragmenty trasy np. po ogromnych, ostrych kamieniach. Jechaliśmy tam z minimalną prędkością, dosłownie skacząc z kamienia na kamień, czego efektem było mnóstwo awarii samochodów. A przecież nikt z nas nie chce niszczyć swojego auta, lecz po prostu ścigać się w terenie! To rajd szybkościowy, a nie przeprawowy. Nie podobało mi się również anulowanie wyników drugiego oesu – kilka załóg ominęło na nim bramkę i wszystkie powinny dostać taryfy. Organizator jednak postanowił odwołać odcinek. Dla nas to i tak nie miało znaczenia. Z powodu awarii reduktora nie ukończyliśmy zawodów.

- Złą passę udało się Panu ostatecznie przełamać w Górze Kalwarii...
- Przed kolejną rundą, po dwóch z serii niepowodzeniach, powiedzieliśmy sobie, że albo tę ją wygramy, albo wycofujemy się z tegorocznych startów. Nasz losy spoczywały więc w rękach Patryka i Tomka Łoszewskich, z którymi toczyliśmy na tym rajdzie zacięty bój. Emocji nie brakowało, walka toczyła się o drogocenne sekundy! Na dodatek mieliśmy małe kłopoty z ładowaniem alternatora, w skutek czego nie mogliśmy wykorzystywać pełnej mocy naszego silnika. Jechało mi się jednak wyśmienicie, bardzo lubię tamtejszą trasę – było sporo szutrów i kopnego piasku. Ostatecznie udało nam się zwyciężyć, pokonując załogę Orki o 16,5 sekundy. To był moment przełomowy – wróciliśmy do gry o Mistrzostwo Polski!

- Tak, ale kolejne zawody miały się odbyć „na boisku gospodarzy”, czyli w Gdowie koło Krakowa, skąd rodzina Łoszewskich pochodzi.
- W Gdowie udało nam się powtórzyć sukces z Góry Kalwarii. Rajd wygraliśmy, ale samych zawodów nie wspominam zbyt miło. Po pierwsze, by na nie dojechać, pokonaliśmy ponad 500 kilometrów. Proszę sobie wyobrazić, jak mogliśmy się czuć rozczarowani, gdy okazało się, że łączna długość oesów wynosiła zaledwie... 15 kilometrów. To – delikatnie mówiąc – zdecydowanie za mało, chyba wszyscy zawodnicy czuli ogromny niedosyt. W dodatku oesy były bardzo nieciekawe. Na trasie pierwszego duża ilość głębokiej wody groziła zalaniem silnika i komputerów (co też spotkało kilka pechowych załóg). Na drugim, „technicznym”, jeździliśmy po głębokim błocie, wciskając gaz do dechy, byle tylko przejechać, a ,,technika” pokonywania większości pagórków polegała na maksymalnym rozpędzeniu się przed przeszkodą, uderzeniu przednimi kołami w niemal pionową skarpę; samochód odbijał się, przelatywał nad wzniesieniem, po czym z wysokości 1-2 m spadał na przednie koła wbijając się w ziemię! I jaki to miało sens?! Oczywiście kilka załóg tu również uszkodziło samochody. Rundę wygraliśmy, znów „potykając się” o sekundy. Tym razem naszym najgroźniejszym rywalem był ubiegłoroczny Mistrz Polski Mariusz Ryczkowski, którego niestety nie ominął pech – pod koniec ostatniego oesu zalał silnik, tracąc jego pełną moc i cenne sekundy.

- Runda w Łodzi pod względem organizacyjnym zdaje się wynagrodziła Panu wyprawę do Krakowa.
- To były absolutnie najlepiej zorganizowane zawody w tym roku! Czekały na nas świetne trasy, dopisała pogoda, przybyło mnóstwo kibiców, organizatorzy zadbali o doskonałą oprawę. Rajd zwieńczył bardzo widowiskowy wyścig na dochodzenie. Rundy nie udało nam się zwyciężyć z powodu mojego błędu – nie mogłem „wyrobić” się na jednym z zakrętów i blisko minutę straciłem, ,,kopiąc się”, na skraju skarpy. Ostatecznie zajęliśmy czwartą lokatę i... tym samym straciliśmy przewagę nad naszymi najgroźniejszymi rywalami w tym sezonie, czyli Łoszewskimi. W „generalce” prowadziliśmy z przewagą zaledwie dwóch punktów.

- Rozstrzygającym rajdem była więc runda w Gorzowie, która rozpoczęła się dla Pana niezbyt szczęśliwie.
- Byłem bardzo zmotywowany – tytuł mistrzowski był już tak blisko! Pierwszy oes wypadł nam jednak źle. Patryk był szybszy ode mnie o kilkanaście sekund. W przerwie udało nam się jednak podregulować zawieszenie i odtąd auto zaczęło się znacznie lepiej sprawować. Po drugim oesie byłem już na prowadzeniu, którego nie pozwoliłem sobie odebrać aż do mety. Było gorąco, ponieważ nieustannie czuliśmy oddech Łoszewskich na naszych plecach. Wystarczyło jedno potknięcie, aby stracić szansę na tytuł. Szkoda że naszej walki nie mogli obserwować kibice, którzy – poza niewielkimi fragmentami – praktycznie nie mieli dostępu na trasę.

- Która z załóg była Waszym najgroźniejszym rywalem?
- Jestem pełen podziwu dla Patryka i Tomka Łoszewskich. Pod względem profesjonalizmu, podejścia do sportu są wzorem dla wszystkich zawodników z RMPST. Mieli doskonały sezon. Musieliśmy nieźle się napocić, by ich pokonać.

- W wywiadzie udzielonym „Wyprawom 4x4” pod koniec ubiegłego roku narzekał Pan na wysoką awaryjność swojego auta, dla którego był to dopiero pierwszy sezon startów. Co zmieniliście w jego konstrukcji w okresie zimowym?
- Po sezonie 2005 podjąłem decyzję, by zamiast silnikowi więcej uwagi poświęcić zawieszeniu. Pomyślałem, że to może być klucz do sukcesu. I nie myliłem się – wszystkie załogi, które liczyły się w tegorocznych rozgrywkach, zainwestowały w profesjonalne sportowe zawieszenia. Ja również poświęciłem moim Öhlinsom dużo uwagi. Ich odpowiednie ustawienie i bezawaryjną pracę zawdzięczam Rafałowi Ciepłemu. Pod koniec sezonu zawieszenie pracowało niemal optymalnie.

- Przed rokiem wspominał Pan również o rozważanej budowie auta z całkowicie niezależnym zawieszeniem. Miał on wystartować w sezonie 2007.

- Plany te na razie odłożyłem w przyszłość. Przez ostatni rok przyglądałem się samochodowi zbudowanemu przez Piotrka Domownika – auto robi ogromne wrażenie, świetnie jeździ, ale wciąż jest zbyt delikatne i za często się psuje. Piotrek wykonał wspaniałą pracę, podziwiam go i życzę mu sukcesów. Obecnie jednak uważam, że niełatwo jest samodzielnie zbudować auto z w pełni niezależnym zawieszeniem. Ogromne są przede wszystkim koszty – cena profesjonalnego zawieszenia wynosi około 100 tysięcy złotych. Na razie więc poprzestanę przy tym rozwiązaniu, które dotąd stosowałem.

- Proszę – choć w kilku słowach – zdradzić tajniki budowy mistrzowskiego auta.
- Moje auto zbudowane jest „standardowo” – na ramie Patrola GR i z wykorzystaniem jego mostów. Kiedyś miałem również zawieszenie Patrola, ale – jak już wspomniałem – zmieniłem je na rajdowego Öhlinsa, który okazał się strzałem w „dziesiątkę”. Auto napędza 5-litrowy silnik BMW V12 – to trochę starsza jednostka od powszechnie stosowanych w RMPST 4-litrowych V8, jest od nich dużo większy i cięższy, ale – jak się okazuje – bardziej niezawodny. Przez 2 lata nie miałem z nim żadnego problemu. Skrzynia biegów pochodzi z BMW 850, a reduktor z... ARO – oczywiście musiałem go „lekko” zmodyfikować i na razie nie zawodzi. Reszta samochodu, jego nadwozie to już moja radosna twórczość. Chciałem przede wszystkim, aby załoga miała dobrą widoczność – stąd pomysł „obciętej” maski. Dużo uwagi poświęciłem też klatce bezpieczeństwa – nie warto ryzykować...

- By zdobyć Mistrzostwo Polski, musi Pan zapewne sporo trenować...
- Na trening nie mam czasu! Ani miejsca. Jeżdżę prawie wyłącznie na zawodach; na więcej nie pozwalają mi moje obowiązki zawodowe. Tym bardziej że na co dzień sam opiekuję się autem – przed każdym rajdem zawsze trzeba w nim coś naprawić, sprawdzić, wprowadzić drobne modyfikacje, a jak dotąd nie znalazłem mechanika, któremu odważyłbym się w pełni zaufać. To zajmuje mnóstwo czasu i na same jazdy treningowe już mi go brakuje. Rzadko również uczestniczę w zawodach niezaliczanych do RMPST.

- Ale wystartował Pan w finałowej rundzie H-6 Izery Trophy!
- W Olszynie wystartowałem za namową mojego pilota, który brał udział we wcześniejszych edycjach tych zawodów. W dodatku finał H-6 miał miejsce już po zakończeniu tegorocznego sezonu RMPST. Rajd wspominam mile; spodobała mi się jego formuła. Wywalczyliśmy drugie miejsce i chyba mieliśmy szansę na zwycięstwo, ale niestety awarii w naszym aucie uległ pedał gazu i przez ostatnią godzinę wyścigu nie mogłem nim swobodnie operować.

- Plan został osiągnięty – zdobył Pan Mistrzostwo Polski. Co zamierza Pan robić w roku 2007?
- Sprzedać auto i nareszcie odpocząć! Mówię serio. Jestem zmęczony tą gonitwą między firmą a zawodami. Osiągnąłem cel, który kiedyś sobie wyznaczyłem i mam wielką ochotę na wakacje. Pamiętam, że kiedyś dziwiłem się Piotrowi Małuszyńskiemu, który zrezygnował z startów, ale teraz już go rozumiem. Ostatecznej decyzji jeszcze nie podjąłem – podejrzewam, że na wiosnę znów nabiorę ochoty na rajdy terenowe...

Rozmawiał: Arek Kwiecień, Fot. Arek Kwiecień / Sigma Pro

{artsexylightbox autoGenerateThumbs="true" path="images/stories/Ludzie/RMPST2006" previewHeight="67"}{/artsexylightbox}

Wywiad opublikowany w magazynie "Wyprawy 4x4", nr 1 (7) / 2007.

 

Najnowsze od TERENOWO.PL