Wydrukuj tę stronę

RFC 2008: Tropikalna gorączka

grudzień 11, 2008
"Miała to być przygoda mojego życia. Wychodzi więc na to, że ch...owe mam życie" - stwierdził z żalem w głosie jeden z polskich zawodników. Miał ku temu powody - kilkudziesięciokilometrowa przeprawa przez Twilight Zone, choć świetnie się zapowiadała, skończyła się dla zawodników po przejechaniu zaledwie 9 kilometrów. Nie z winy przyrody, jak rok temu, kiedy zmusiła ich do odwrotu, ale niestety organizatora, który nie wyrobił się na czas z przygotowaniem trasy.

W czwartkowy ranek w obozie panowała atmosfera mobilizacji - zawodnicy w skupieniu pakowali swe pojazdy, starając się zrezygnować z każdego zbędnego kilograma, pamiętając przy tym, że muszą się przygotować na przetrwanie na własną rękę co najmniej kilku dni w dżungli. Korzystając z uprzejmości malezyjskiego mistrza Wonga Sabah, udało mi się upakować na pakę jego Land Cruisera niewielki plecaczek ze śpiworem, 3 podkoszulkami i parami skarpetek, skromną racją żywności (na tę okazję udało mi się zachomikować nieco Snickersów i energetycznego pischingera przywiezionego z domu). Najwięcej miejsca zajął oczywiście laptop i wór kabli, z którymi się nie rozstaję - to z pewnością podstawa do przeżycia w dżungli...:) Resztę upchałem w Kacie - moim nowym plecaku, który już zdążyłem pokochać, a moje plecy przywykły do dźwigania blisko 20-kilogramowego ciężaru. Zmieściła się w nim nawet satelita. Grunt to aktualne relacje na Terenowo.pl!:)

Ruszyliśmy około godziny 10 - w grupach po kilka samochodów. W pierwszej obok trzech czołowych kierowców z Malezji znalazły się również Suzuki Ambrozji i Jeep Płucienika (brawa za odwagę!), a także oba polskie quady. Szefem grupy drugiej, do której należała moja Toyota, był niesamowity Malezyjczyk, który zdobył moje uznanie za perfekcyjne opanowanie swojego Land Cruisera z mostami portalowymi i 280-konnym silnikiem Supry. Do "dwójki" należało też m.in. małżeństwo Janaszkiewiczów, z którymi podróżował Albert Gryszczuk.

Im dalej w dżunglę tym robiło się ciekawiej, a samochody coraz częściej zatrzymywały się, by wspomóc się wyciągarką. Po około 2 kilometrach zaczął się horror - droga zamieniła się w stromy, błotnisty podjazd z mega koleinami, a na dodatek upalne słońce schowało się za chmurami, z których zaczął padać rzęsisty deszcz.

Grupa pierwsza z podjazdem, który miał - tak na oko - jakieś 1,5 kilometra - rozprawiła się dość sprawnie. Malezyjscy mistrzowie z "dwójki" też bez kłopotu wspinali się pod górę, z rzadka tylko wspomagając się wyciągarką. Kłopoty mieli za to Janaszkiewicze, w których Range Roverze nie można było jednocześnie używać wyciągarki i kół, a jakby tego było mało, silnik się zagotował i cała woda wytrysnęła z układu chłodzącego. A wszystko to w apogeum wspomnianej ulewy. Ponieważ Polacy z uporem powtarzali, że chcą walczyć dalej, zaczęła się akcja zbierania wody. Trochę napadało do odwróconego parasola, ktoś wyrzekł się swojej racji wody pitnej - po czasochłonnej akcji (zdegustowany tempem jazdy skośnooki mistrz z Toyoty LC Supra w pewnym momencie usnął za kierownicą...) auto dotarło do szczytu, a silnik zaczął pracować normalnie.

Ponieważ z oddali słyszałem pohukiwanie silnika Rafała Płuciennika, przygnieciony plecakiem ruszyłem w pogoń za "jedynką". Deszcz nieco zelżał (całe szczęście, bo mój parasol - nieodzowny gdy chce się fotografować w dżungli - wyglądał już bardzo marnie), więc wędrówka była nawet przyjemna. Trzeba było tylko uważać, żeby nie wdeptywać w liczne odchody słoni - ścieżka musiała być ich toaletą... Nawiasem mówiąc, niesamowicie wygląda trasa przechadzki trąbalskich przez dżunglę - tak jakby walec, nie zważając na nic, przejechał po drzewach... Krocząc samotnie, modliłem się w duchu, aby nie wyjść im przypadkiem w drogę.

Powoli już zmierzchało, gdy nagle z naprzeciwka w moim kierunku wypadły pędzące quady. "Zawracamy!" - krzyknął Mariusz Kulak. "Skończyła się droga. Jedziemy poinformować następnych" i pomknął dalej przed siebie. 100 metrów dalej przystanek zrobiła grupa pierwsza, od której usłyszałem szczegóły hiobowej wieści. Byli już kilka kilometrów dalej, gdy napotkali 6 pracowników organizatora, w pocie czoła wycinających maczetami drogę! Zostało im jeszcze tylko trzydzieści parę kilometrów... Po otrząśnięciu się z szoku, "jedynka" miotając przekleństwami, zawróciła w drogę powrotną. Przez CB radio dowiedzieliśmy się, że zawracają już pozostali zawodnicy. Ale niestety w ten sposób w dżungli utworzył się... korek. Po chwili wszyscy już w nim tkwiliśmy spowici w ciemności nocy.

Gdyby nie okoliczności, byłby to bardzo przyjemny wieczór. Nareszcie rozgwieżdżone niebo, wokół nas dzika dżungla tętniąca niewidocznym dla nas życiem zwierząt, walka z trudnymi przeszkodami na drodze... Tylko dlaczego jest to droga powrotna, a nie pojedynek z Predatorem???

Przyczepiony do klatki jednego z zawodników, przysypiając już na co dłuższych postojach, grubo po północy dotarłem do obozu, z którego wyruszyliśmy rano. Polscy zawodnicy w większości zatrzymali się tu na nocleg, ale postanowiłem jechać dalej, w kierunku bliskiego już asfaltu - gdzieś przede mną była Toyota wioząca mój śpiwór i suche rzeczy, o których marzyłem (no i niemojego laptopa za 15 tysiaków:). Po jakimś czasie znów stanęliśmy w korku przed stromym podjazdem, a wtedy mój kierowca zmienił zdanie i postanowił jednak wrócić nad rzekę. Na szczęście dwa auta walczyły jeszcze o wydostanie się z dżungli, a na klatce jednego z nich było odrobinę miejsca. Po kilku lądowaniach w błocie, wychłostany lianami po twarzy, z paskudnie piekącymi stopami, które od kilkunastu godzin tkwiły w przemokniętych butach gdzieś nad ranem dotarłem do upragnionego asfaltu, na którym natychmiast rozłożyłem się jak długi. W nagrodę po chwili zjadły mnie komary... A mojej Toyoty ani widu, ani słychu.

W obozie (będącym szałasem drwali), do którego w końcu dotarliśmy nad ranem, mojego plecaka również nie znalazłem. Podobno część zawodników pojechała nieco dalej. Wsuwam z wilczym apetytem dwie podsunięte przez kogoś bułki, z ulgą ściągam buty i tak jak stoję, walę się na pierwszą wolną deskę, przykrywając się mokrym poncho. Czasami do szczęścia człowiekowi niewiele potrzeba.

Jest już piątek, świeci słońce, organizatorzy próbują ratować twarz jakimiś oesami, które mają się odbyć jutro, odzyskałem plecak i laptopa, jestem nażarty, wyspany i nawet całkiem już czysty. Traf chciał, że razem ze mną obozują inni dziennikarze, zbijamy więc bąki, pomstując na Rainforest Challenge 2008.

Text i foto: Arek Kwiecień / Sigma Pro - za pomoc w realizacji transmisji satelitarnej dziękuję firmie MARSAT
(11/12/2008)


fot. Arek Kwiecień / Sigma Pro