Uwaga! Błoto uzależnia - Magam Trophy 2007

Magam_2007Do mety pozostało już tylko 50 metrów. Za sobą mieli dwa dni ciężkich zmagań na trasie rajdu Magam Trophy - najbardziej wymagającej przeprawówki w Polsce. Gdy zasłużony odpoczynek był już niemal na wyciągnięcie ręki, leśna ścieżka nagle urywała się, a jedynym rozwiązaniem był zapierający dech w piersiach, kilkudziesięciometrowy zjazd niemal pionowym zboczem, na który można było się dostać, skręcając w ekwilibrystycznej pozie pod kątem 90 stopni.

Najlepsi, w tym zwycięzca imprezy - Darek Luberda, z przeszkodą tą rozprawiali się w mgnieniu oka, sobie tylko znanym sposobem utrzymując auto na kołach (przy okazji nie wahając się przed „okręceniem” samochodu na pniu drzewa). Pozostali ratowali się wyciągarkami, jednak kilku z nich przegrało pojedynek z naturą (a konkretnie z grawitacją). Najwięksi pechowcy, Duńczycy z Toyoty Land Cruiser, po efektownej „rolce” nie byli już w stanie dotrzeć do – znajdującej się na wyciągnięcie ręki – mety. Więcej szczęścia mieli za to Artur Kołodziej i Rafał Ciepły, którzy pomimo wywrotki, awarii przedniego napędu, zdefasonowanej klatki bezpieczeństwa i zablokowanej kierownicy ostatkiem sił dotarli jednak do finiszu. Choć ich samochód znajdował się w opłakanym stanie, a ubłocone i przemoknięte do suchej nitki ubrania nadawały się do wyrzucenia, zawodnicy (wszyscy bez wyjątku!) szczerze ubolewali, że rajd nie trwa jeszcze kilka dni więcej...
I nie było to zwykłe przechwałki. Od kilku lat terenowych asów z Polski i Danii (nikt nie wie, czemu akurat ziomkowie Hamleta upodobali sobie rajd w okolicach Miastka na polskim Pomorzu) nie trzeba namawiać do startu w Magam Trophy. Ekstrem słynie z ciężkiej, bardzo urozmaiconej trasy, pięknych krajobrazów i perfekcyjnej organizacji. Na zawodników zawsze czekają przeszkody, o których rozprawia się później przez wiele miesięcy. Uczestnicy tegorocznego rajdu na pewno nie zapomną łąki płaczu – przesiąkniętego wodą i długiego na kilkadziesiąt metrów pola, które bez litości więziło koła nawet ponadtrzystukonnych samochodów. Na pewno wspominać też będą usłane głazami dolinki, głębokie na ponad metr brody, a także okupione niewyobrażalnym wysiłkiem pilotów i wyciągarek wspinaczki oraz mrożące krew w żyłach trawersy po gęsto zalesionych zboczach gór. A za rok – choć trudno to zrozumieć – znowu będą chcieli tu wrócić...
W rajdzie, który odbył się w pierwszy weekend czerwca, od samego początku prowadził nasz najbardziej utytułowany duet off-roaderów – Dariusz Luberda i Szymon Polak (w ubiegłym roku nie dali żadnych szans rywalom na Croatii Trophy, rajdzie uznawanym za nieoficjalne Mistrzostwa Europy 4x4). Załoga Wranglera, choć mocno naciskana, niezagrożona osiągnęła metę, legitymując się najlepszym rezultatem. Z półgodzinną stratą rajd ukończyli Zbigniew Popielarczyk i Rafał Trwoga, który swój dobry wynik zawdzięczają między innymi bezinteresownej pomocy... Darka Luberdy. Gdy spotkała ich awaria, lider rajdu nie wahał się podarować im swój zapasowy wahacz. Ostatnie miejsce na podium zajęli ubiegłoroczni zwycięzcy zawodów – Per Bertelsen i Jesper Madsen z Danii, dokonujący cudów swą miniaturową Suzuki Jimny. O pechu może mówić wspomniany duet Kołodziej-Ciepły, który czwartą lokatę przegrał (z Markiem Schwarzem i Adamem Wolnym) o zaledwie... 20 sekund. Przyczyną tej porażki był podobno... nieco zdarty bieżnik butów Rafała Ciepłego, przez który wytrwały pilot ślizgał się na podejściach.

Text i foto: Arek Kwiecień / Sigma Pro

Rozmowa z Andrzejem Derengowskim, organizatorem Magam Trophy:
- Kierowcy rozpływają się z zachwytu nad Waszym rajdem. Gdzie tkwi Wasz sekret?

- To proste. Jesteśmy off-roaderami i staramy się organizować zawody, w których sami chcielibyśmy wystartować. Dlatego nie ma u nas bezsensownych przeszkód w postaci dwustumetrowych przepraw na wyciągarce przez bagno, ani zwalonych drzew na trasie, które prowadzący zawodnicy zmuszeni byliby sami usuwać, tracąc przewagę nad rywalami. Nie byłoby to fair – rywalizacja rozgrywa się na technicznych przeszkodach, na których należy wykazać się myśleniem i umiejętnościami, a nie mocą swego silnika. Nad tegorocznym gwoździem programu – pionowym zjazdem tuż przed metą – główkowaliśmy ponad godzinę.

- Jak długo trwały prace nad przygotowaniem rajdu?
- Równy rok. Najpierw trasę opracowujemy „na sucho”, nad mapie, a następnie nasze propozycje konsultujemy z leśnikami, którzy wskazują nam, gdzie możemy wytyczać przeszkody, a gdzie jest to zabronione. Potem wyruszamy w teren, co oznacza, że spędzamy w nim każdy wolny dzień, opracowując konkretne odcinki. To uczciwa, bardzo ciężka praca. Wielokrotnie pokonujemy całą trasę, samodzielnie przejeżdżając wszystkie przeszkody. Jeśli podliczyłbym dni spędzone przeze mnie w terenie, wyjdą w sumie dwa miesiące. Wszystkie ustalenia konsultuję na bieżąco ze służbami leśnymi, które nam bardzo pomagają. Staramy się być profesjonalistami – na wszystko mamy zezwolenia, same zawody są zabezpieczone przez leśników, straż pożarną i ekipy ratunkowe. W sumie w czasie trwania zawodów w organizację zaangażowanych jest blisko sto osób.

- Cieszycie się ogromną popularnością nie tylko u polskich, ale i duńskich kierowców. Czy jest na to jakieś wytłumaczenie?
- Piękne tereny, urozmaicona i trudna trasa, chyba (nie wypada mi się chwalić) – w miarę dobra organizacja. Zagraniczni kierowcy wiedzą już, że mogą się u nas spodziewać wymagającej, ale czystej, uczciwej rywalizacji z doskonałymi kierowcami z Polski. Że panuje u nas porządek, nic nie jest ustalane „na gębę”. Mamy fajne nagrody, ale wielokrotnie słyszałem od zawodników, że nie po nie tu przyjeżdżają. W tym roku mieli u nas wystartować czołowi kierowcy z innych krajów, m.in. Henrik Strasser – zwycięzca rajdu Berlin-Wrocław i dwukrotny triumfator Croatii Trophy. Żałuję, ale niestety zatrzymały go sprawy rodzinne.

Opinie zawodników:
Zbigniew Popielarczyk:

Uważam, że nie ma lepiej przygotowanego rajdu w Polsce. Organizacja jest tu perfekcyjna. Nic dziwnego – słyszałem, że przygotowania do tego rajdu trwają cały rok. Organizatorzy Croatii Trophy mogliby tu się wiele nauczyć...
W trakcie rajdu skoncentrowałem się na rywalizacji z Markiem Schwarzem oraz Duńczykami, ubiegłorocznymi zwycięzcami imprezy. Darek Luberda był praktycznie poza konkurencją, co udowodnił już na prologu, pokonując go najszybciej z nas wszystkich. Oczywiście nie poddałem się łatwo i starałem się z nim gonić, ale moje zapędy ostudziła awaria wahacza na pierwszym etapie. Jakoś udało mi się ukończyć oes, ale dalsza jazda była niemożliwa. Z pomocą przyszedł mi jednak... Darek, który w przerwie pożyczył mi swój zapasowy wahacz, nie przejmując się tym, że pomaga swojemu bezpośredniemu konkurentowi. Szkoda że na rajdzie nie przyznawano nagrody Fair Play, bo na pewno mu się należała. Jeszcze raz – wielkie dzięki, Darek!
Z Markiem rywalizacja była bardzo trudna – to świetny kierowca, a w dodatku jego auto jest dużo mocniejsze od mojego. Myślę, że mógłby mnie przegonić, ale na drugim etapie uderzył w drzewo na podjeździe i urwał drążek kierowniczy. Udało mu się jednak go zespawać u pobliskiego mechanika i chociaż dużo stracił na naprawę, nadrobił później stracony czas i wywalczył ostatecznie czwartą pozycję. Jego przewaga nad Arturem Kołodziejem wyniosła zaledwie... 20 sekund!
Byłem też pod wrażeniem jazdy Duńczyków – załogi Bertelsen i Madsen z Suzuki Jimny. Nie dysponowali wprawdzie taką mocą co nasze auta, ale w lesie poruszali się perfekcyjnie, wielokrotnie wjeżdżając na kołach tam, gdzie my musieliśmy już korzystać z wyciągarek. Byli bardzo szybcy, a w dodatku ich auto było lekkie i bardzo zwinne. Nieustannie czułem ich oddech na karku...
Bardzo podobała mi się trasa – przede wszystkim ze względu na jej różnorodność i pomysłowość. Przeszkody wymagały myślenia i były niezłym sprawdzianem dla naszych umiejętności technicznych. Niemal nad każdą należało się chwilę zastanowić. Było to spore wyzwanie dla pilotów, którzy cały czas mieli pełne ręce roboty. Bardzo ich żałowałem – my sobie siedzieliśmy w kabinach, a oni non stop biegali, wspinali się z liną po zboczach, cali przemoczeni i ubłoceni... W dużej mierze było to ich zasługą, które miejsce zajmowała dana załoga. Ja byłem w komfortowej sytuacji – mój pilot, Rafał, jest organizatorem Expedycji Kaszubia, to prawdziwy Człowiek Lasu, były rajdowiec, który ma ogromne doświadczenie i świetne wyczucie w terenie. Mogłem mu w pełni zaufać. Tylko raz miał mały kłopot – skleiły mu się kartki w roadbooku i przez chwilę myśleliśmy, że zgubiliśmy drogę.
Na trasie mieliśmy do czynienia z wieloma ciekawymi przeszkodami. Podobały mi trawersy, długaśne podjazdy oraz przeprawy przez wodę, która była „w sam raz” – czyli było głęboko, ale nie na tyle, żeby pilot utonął, a szpej wypłynął z kabiny auta. Z pierwszego etapu zapamiętałem zwłaszcza megałąkę – kilkudziesięciometrowe pole torfowe, przez które ciężko było przejść nawet pilotom, nie mówiąc już o pokonaniu go autem. W dodatku w poprzek tej łączki płynął sobie niewielki ściek, który choć wyglądał niepozornie, sprawiał, że w pewnym momencie woda przelewała się przez maskę. Zawodnicy mieli różne pomysły na pokonane tej przeszkody – najbardziej efektowne rozwiązanie zastosował „Pit Bull”, który z trapów ułożył most. Bez wyciągarki i liny, którą dodatkowo należało przedłużyć pasami, nie było jednak możliwości przejechania na drugą stronę. Z drugiego etapu szczególnie zapamiętałem pionowy zjazd tuż przed metą. Był bardzo niebezpieczny – jeden z Duńczyków na nim rolował, załoga Semaka nie wyhamowała i w ułamku sekundy znalazła się na dole, a Tomcat Artura Kołodzieja wywinął efektownego „boczka”. Artur jednak w tym momencie jechał już bez przedniego napędu i z częściowo zablokowaną kierownicą.
Po Croatii Trophy i „Miastku” teraz chciałbym nieco odpocząć. Najbliższy start w rajdzie planuję dopiero za dwa miesiące.

Rafał Ciepły i Artur Kołodziej:
Dla nas Magam Trophy był zawsze wymagający. Był, jest i będzie. Bardzo lubimy tu przyjeżdżać – piękne lasy, piękna okolica, świetni kierowcy, bardzo dobrze przygotowana trasa. W dodatku z roku na rok poprzeczka wędruje coraz wyżej, co nas wszystkich jak zawsze cieszy. Generalnie nie był to jednak najtrudniejszy z „Magamów”, bo takim była jedna z pierwszych edycji. Wtedy wszystko - przeszkody, trasa, specyfika rywalizacji - były dla nas nowością i w efekcie większość zawodników spędzała w terenie po kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt godzin.
Byłoby jednak jeszcze lepiej, gdyby rajd trwał na przykład o dwa-trzy dni dłużej. Trochę jak na Chorwacji... Byłoby znacznie trudniej, ale dostalibyśmy również więcej czasu, aby odrobić ewentualne straty. Dwa dni to jednak za mało... Nasze auto jest wprawdzie teraz w nie najlepszej kondycji (rozmawialiśmy na mecie - przyp. AK), mamy zablokowany przedni dyferencjał, ale do rana na pewno byśmy go naprawili i spokojnie moglibyśmy powalczyć dalej.

Artykuł opublikowany w czasopiśmie "Giełda Samochodowa", nr 45/2007 (1211) z dnia: 8 czerwca 2007 roku.
Oceń ten artykuł
(0 głosów)