115 godzin na Głównym Szlaku Beskidzkim – biegiem i za kierownicą Isuzu D-max

Ponad 2000 kilometrów po dziurawych niczym szwajcarski ser szosach w Beskidzie Niskim i Bieszczadach, szutrach i kamienistych drogach górskich. Dziesiątki przekroczonych strumieni, grubo ponad sto godzin spędzonych w samochodzie. Isuzu D-max pod koniec czerwca wspierał jednego z najlepszych polskich biegaczy górskich Maćka Więcka w 500-kilometrowym biegu po Głównym Szlaku Beskidzkim.

PDS_20130620_1447-125Idea 666 to projekt, który narodził się w głowach grupki zapaleńców, ultramaratończyków stawiających przed sobą wyzwania, które dla normalnego człowieka brzmią jak science-fiction. Wśród nich znalazł się człowiek, który podjął wyzwanie pokonania 500 kilometrów biegiem, czerwonym szlakiem przecinającym całe polskie Karpaty. Wyruszył w czwartek 20 czerwca z Wołosatego w Bieszczadach, o 4:05 nad ranem, z mocnym postanowieniem, by po 100 godzinach znaleźć się na końcu czerwonego szlaku – w Ustroniu, w Beskidzie Śląskim.

Terminator
Maciek jest informatykiem, na co dzień może się odróżniać od kolegów w pracy właściwie tylko tym, że do niej przybiega. Z powrotem... też wraca biegiem. W bestię o stalowych mięśniach i mocnych jak żelazne liny ścięgnach zamienia się w weekendy, gdy do codziennego biegania dokłada jeszcze 100 kilometrów na wyścigu. Ten gość jest niczym terminator. W połowie tego roku miał już na swoim koncie 7 biegów na 100 kilometrów. 6 z nich wygrał. - Jeśli komukolwiek miałoby się udać przebiec Główny Szlak Beskidzki w 100 godzin, to mógłby to być tylko Maciek – mówi Krzysztof Dołęgowski z ekipy wspierającej.

Rollercoaster
Dni, w których przyszło Maćkowi walczyć o rekord były bardzo nieprzychylne. Upalnie robiło się już o poranku, gdy słońce dopiero wznosiło się nad horyzont. Nieliczni turyści pokładali się w cieniu, traktując Maćka poniekąd jak zjawę, fatamorganę. Można było się odwodnić i nabawić bólu głowy, kosząc tylko ogródek, a co dopiero biegając.

Dzień w dzień w tym okrutnym upale poruszał się na własnych nogach, odpoczywając zaledwie 3-4 godziny na dobę. Zdarł jedną  parę nowiutkich, wyścigowych butów, jego stopy każdego dnia wyglądały jak ugotowany kalafior. - Czekaliśmy na niego co kilkanaście kilometrów, dowoziliśmy mu wodę, jedzenie, skarpetki. Było ciekawie, zwłaszcza w Beskidzie Niskim, gdzie sieć dróg jest bardzo rzadka, a wiele z nich, nawet jeśli są oznaczone jako asfalt – nadają się bardziej na zabawę w rollercoaster niż do zwykłej jazdy. Nie zliczę strumieni, które przekraczaliśmy. Gdy Maciek dzwonił do nas, dramatycznie prosząc o wodę albo banana – mieliśmy okazję solidnie przetestować umiejętności D-maxa. Było kilka momentów, w których rozszerzały nam się źrenice i już chciałam łapać za telefon, żeby ktoś nas stąd wyciągnął, ale samochód wyprowadzał nas z każdej opresji, jakby wiedząc, że nie mamy czasu na zabawę z wyciągarką – mówi Magda z ekipy supportującej Maćka.

W strugach wody
- Najbardziej emocjonującym momentem był ten, w którym poszukiwaliśmy drogi między Zawoją a Korbielowem. Wbiliśmy się w górską dróżkę, która robiła się coraz bardziej stroma, trzeba było odrzucić z niej wielką belę drewna, a na koniec zjeżdżać stromo w dół w lejących się z nieba strugach wody, przez które niemal nic nie było widać. Drogą, po której zjeżdżaliśmy płynęła brązowa rzeka, niosąca z gruchotem mniejsze i większe kamienie – dodaje Magda. - Albo sytuacja, w której ścigaliśmy się z biegaczami w dół, zatrzymując się co jakiś czas, robiąc zdjęcia i znowu rzucając się w pościg. W bardzo trudnym technicznie terenie, doświadczony biegacz porusza się naprawdę szybko i sprawnie, samochód musi zwalniać, wpasowywać się tak, żeby nie wpaść w głęboką koleinę po ciężkich maszynach do zwózki drewna. Takimi drogami nic normalnego nie jeździ – opowiada Magda.

Dom
Poza emocjonującymi, off-roadowymi momentami, praca ekipy wspierającej polegała na dojeżdżaniu w różne, trudno dostępne miejsca i wyczekiwaniu. Cała paka pickupa była zawalona sprzętem. Skrzyniami, w których czekał sprzęt Maćka, jedzenie i woda, sprzętem fotograficznym, butami, śpiworami, namiotami. Przez kilka dni D-max był dla nich niemal domem. - To naprawdę komfortowe auto. Trochę głośne na trasie, ale na kiepskiej jakości drodze i w terenie docenia się je w każdej chwili. Wnętrze jest przyjemnie wykończone, fotele wygodne, podgrzewane, co okazało się zbawienne, gdy ostatniego dnia czekaliśmy przez długie godziny w deszczu, na chłodzie, a ja miałam za sobą 5 godzin towarzyszenia Maćkowi na szlaku. Zdążyliśmy się z tym autem zżyć – opowiada Magda.

Houston, we have a problem
Już drugiego dnia ekipa prócz standardowego dojeżdżania i organizowania „przepaków” zaczęła przyłączać się do przegrzanego i potwornie zmordowanego upałem Maćka. Biegali na zmianę, 20-30-kilometrowe zmiany, wyszukując szlak, niosąc dla niego dodatkowe picie, jedzenie. Śledzący codziennie jego zmagania biegacze przybywali, żeby pobiec z nim chociaż kawałek, wesprzeć go. Ci, którzy się na niego nie doczekali – zostawili transparent: „Dalej, mocniej, Więcek!” na Przełęczy Glinne. To tam Maciek przeżył największy kryzys. Gdy biegł granicznym szlakiem w towarzystwie dwóch Krzysztofów, nagle zaczęły się pod nim uginać nogi. W pewnym momencie przewrócił się i powiedział, że dalej nie da rady biec. Zaczął zasypiać. To było wyzwanie dla supportu. Trzeba było wczołgać się samochodem na samą granicę i zwieźć biegacza do najbliższych zabudowań, gdzie będzie mógł się przespać, poleżeć w cieple, napić herbaty. Odpocząć. Drogi na górę właściwie nie było. Łaskawie były natomiast głównie łąki. Ekipa znalazła schronienie w pierwszym domu, w którym paliło się światło. Maciek padł na dywan i chrapał przez dobrą godzinę. Gdy przestawał chrapać – Magda, Krzysiek i Piotrek, z troską pochylali się nad nim, żeby sprawdzić gdy oddycha. Później, odrodzony jak Feniks z popiołów został odwieziony z powrotem na szlak. Jadąc do góry przetartą już ścieżką, nie mógł się nadziwić: „Masakra! Jak wyście tu do diabła wjechali?!”.

To było kilka naprawdę intensywnych dni. Usianych kamieniami, korzeniami i błotem. Z palącym upałem i strugami deszczu, mgłą i burzami. Maciek po wielu kryzysach i zwątpieniach dotarł na koniec Głównego Szlaku Beskidzkiego po 114 godzinach i 50 minutach, ustanawiając absolutny rekord tej trasy. Wcześniejszy najszybszy czas i tak już wyśrubowany, należący do Piotra Kłosowicza wynosił – 163 godziny! Ten rekord przetrwa najprawdopodobniej przez długie lata. Po stronie minusów - jeden rozwalony zderzak i trochę porysowanego lakieru. No i kilka dni odsypiania. Ale czy to ma jakiekolwiek znaczenie?
MM, fot. Piotr Dymus

Główny Szlak Beskidzki w liczbach:
505 km – tyle pokonał Maciek Więcek na własnych nogach, biegiem
114 godzin i 50 minut non stop – tyle trwała wyprawa
2000 kilometrów – mniej więcej tyle przejechała ekipa wspierająca
3-4 godziny – na tyle odpoczynku w ciągu doby pozwalał sobie Maciek
3 – tyle osób na stałe supportowało Maćka w jego wyzwaniu
20 – tyle osób przyłączyło się do Maćka na szlaku
210 km – tyle mniej więcej łącznie pokonała biegiem podstawowa ekipa wspierająca Maćka
8 – mniej więcej tyle razy D-max przekraczał strumienie w Beskidzie Niskim
4 – tyle awaryjnych kąpieli, w ubraniu i w butach, zaliczył w ciągu tych kilku dni Maciek Więcek
35 stopni – tyle najwięcej pokazał termometr
2 m – taka mniej więcej była widoczność ostatniej nocy na Równicy, z wnętrza samochodu nie dało się wypatrzyć krawędzi drogi