Rumburak zwycięża MT Rally 2015 (w klasie Sport 4x4). Relacja Jarka Andrzejewskiego z Walter Team

Tegoroczne MT Rally było naszym trzecim za kierownicą Rumburaka. Ponieważ coraz bardziej fascynuje nas szybkość w trudnym terenie zawody te były naturalnym wyborem. Jak zwykle perfekcyjnie przygotowany maraton z mnóstwem kilometrów oesowych, czyli raj dla takich czubków jak my i nam podobni:) Wszystko to skomasowane w czasie czterech dni powoduje duże obciążenie fizyczne załóg i serwisów, oraz mechaniczne sprzętu.

Żeby nie było jednak tylko słodko, to niestety jest to już druga z kolei edycja, na której wystąpił błąd w roadbooku powodujący anulowanie części trasy. My mamy takie „szczęście”, że działa to zawsze na naszą niekorzyść: w zeszłym roku straciliśmy przez to szansę na awans na drugie miejsce w klasie, a w tym część naszej przewagi, którą dowieźliśmy do mety. Takie życie. Nie zmienia to jednak faktu, że jest to najlepiej zorganizowana impreza, w której startowaliśmy. Organizatorzy Breslau mogliby wpaść tu na korepetycje;)

1962617 1588816221359550 537677282639706433 nPonieważ zaczynamy już trzeci sezon z Rumburakiem, samochód zaczyna być naprawdę dopracowany. Doświadczenie naszego serwisu (dziękuję wszystkim chłopakom, bo nawet po głupich testach muszą szybę wymieniać:)) oraz profesjonalizm i zaangażowanie jego szefa, Artura Łuczaka powodują, że większość imprez, w tym wszystkie „duże”, zaczynamy kończyć na mecie (odpukać, żebym nie przechwalił:)) Dodatkowo zeszłoroczne scementowanie więzów z BIADAŁA RALLY RAID, KOPARA SERVICE i PROXCARS zaowocowało dużą dawką wiedzy, którą wymieniły się nasze ekipy serwisowe, bardzo fajną przyjaźnią i współpracą. Znamienne jest to, że Adam Szelerski z „Koparą” pomagali nam wyregulować zawias przed MT, chociaż planowaliśmy walczyć ze sobą na trasie. Wszystko to za namową Biadałki, który lubi sportową rywalizację. Smutny chodził w zeszłym sezonie, wygrywając wszystko z kosmiczną przewagą i mówił mi, co trzeba poprawić, żebyśmy mogli się razem ścigać. Generalnie nasze ekipy stworzyły fajny, deko pogięty, ale super współpracujący zespół. To jest to, za co kocha się ten sport.

MT Rally 2015 – dzień pod dniu:

Środa: prolog, około 6,4 km. Szybki, krótki, poszliśmy ostro, ale „nie do zabicia”, byliśmy ciekawi, czy uda nam się dojść Marcina, zabrakło 16 sekund, jednak kolejnym Tankom przykleiliśmy minutę i 13 sekund, więc wiedzieliśmy, że nie było źle.

Nocka: czyli etap 1, ok 100 km. To zawsze jest koszmar. Ciemno, kurz, zaparowane szyby, wszyscy w szale, niebezpieczne wyprzedzanie na ciśnieniu i do tego „złośliwie” poukrywane przez Moliego azymuty, które naprawdę w takim szale trudno jest znaleźć. Oczywiście ruszyliśmy na ogniu, oczywiście się zaraz zgubiliśmy, oczywiście załamani goniliśmy dalej, gubiąc co pewien czas drogę – koszmar! Jednak na mecie okazało się, że nie tylko my mieliśmy z nocą problemy. Wkurw na twarzy Kopary był nad wyraz wymowny. Drugi wynik - 15 minut do Biadały nie był zły, tym bardziej że pozostałe polskie załogi pojechały znacznie gorzej.

11152344 1587888258119013 5936546587238360659 nCzwartek: około 170 km, etap 2. Niestety nie poszedł nam zgodnie z planem, nie mogliśmy złapać swojego rytmu, popełnialiśmy błędy, wyprzedziły nas Tanki, odrabiając do nas 6 minut (kara nałożona przez organizatorów na ekipę z Black Tanka cofnęła ich później o 15 minut), Biadałka odskoczył kolejne 18 minut. Po piętach, z kilkuminutową różnicą deptał nam ELJOT TEAM, odrabiając straty w generalce. Po tym etapie wiedzieliśmy już, że walka będzie bardzo zacięta i potrwa aż do samej mety – czasy spokojnej jazdy z dużą przewagą dawno minęły. Po szale prologu, nocki i rannego odcinka nastąpiła chwila oddechu, którą wykorzystaliśmy, tworząc centrum rozrywkowe w połączonych namiotach naszych dwóch zespołów. Było wesoło, ale grzecznie, bo rano dalej wyścig, serwisy miały pełne ręce roboty, żeby dobrze przygotować sprzęt.

Piątek: około 180 km, etap trzeci. Dla nas koszmar, dużo błędów z naszej strony, nerwowa atmosfera, przeżyliśmy kryzys jako załoga, pojechaliśmy bardzo źle. Marcin dołożył nam prawie godzinę, Tanki przeskoczyły w generalce na drugie, Eljot odrobił większość strat, zagrażając naszej trzeciej pozycji. Zrobiło się elektrycznie.

Nocka: około 100 km, etap czwarty. Powiedziałem Marcinowi, że tak nam dołożyli, że może jechać spokojnie, żeby dowieźć wynik do mety. Odpowiedź jednak była standardowa:) Padł żart z ekipy Biadałów, żebyśmy wzięli hol, bo to taka nasza nowa tradycja Walterowo-Biadałowa;) Start, początkowo idzie bardzo dobrze, szybko wyprzedziliśmy Tanków i goniliśmy Marcina, jadąc ryzykownie w kurzu i wodzie. Jednak znowu głupi błąd kosztował nas wiele czasu. Ponownie gnaliśmy na złamanie karku, doganiając wreszcie konkurencję. Tutaj jednak chwilę przed metą zniszczone oznaczenie końca azymutu spowodowało, że większość załóg krążyło w nocy bezradnie. Postawiliśmy na dokładne szukanie, podczas gdy wiele załóg zaryzykowało i pojechało improwizując, co okazało się lepszą decyzją i kosztowało nas dobry wynik. Po odnalezieniu zniszczonego azymutu, pognaliśmy na metę bez większych przygód. Po drodze zobaczyliśmy Koparę stojącego na progu Grata powoli toczącego się w kierunku mety. Chłopaki odrzucili propozycję holu, gdyż złamany wąs kierowniczy uniemożliwiał holowanie w świeżo zaoranych, bardzo piaszczystych pasach taktycznych. Próbowali dojechać w limicie czasu do mety, a Kopara ręcznie ustawiał koła. Jednak fizycznie okazało się to niemożliwe i niestety chłopaki wrócili z taryfą na pace tzw. śmieciarki, czyli wielkiego MAN-a ładującego hydraulicznym podnośnikiem uszkodzone pojazdy.
Sytuacja ta spowodowała nowe rozdanie. Po nocy Tanki wskoczyły na pierwsze miejsce, z 14-minutową przewagą nad nami, a około 30 minut za nami czuliśmy oddech Eljotów. Przed nami natomiast był najdłuższy, przeszło 200-kilometrowy oes. Nadchodziła decydująca runda. Nasza kondycja psychiczna jako załogi po czwartku była bardzo zła. Nie kłóciliśmy się z Arkiem, ale napięcie w powietrzu można było kroić nożem. Obaj wiedzieliśmy, że powtórki z piątku nie może być. Ponieważ na dwóch poprzednich edycjach zdobyliśmy trzecie miejsce, nie interesowało nas utrzymanie wyniku, wiedziałem, że pojedziemy o wszystko albo nic. Chłopaki z serwisu też czuli, co się święci i w milczeniu serwisowali Rumburaka. W tym momencie dostałem wsparcie psychiczne od drugiej, nie do końca normalnej;), ale naszej ulubionej ekipy Kowali. Okazało się, że siedzą cały czas w necie i nam kibicują. Może to jest głupie, ale przesłane od nich zdjęcie koszulki Kamila (pilota Kowala) z ich teamowym hasłem „dopóki walczysz, jesteś zwycięzcą” utkwiło mi mocno w głowie i tam pozostało.

11140069 1587888221452350 1369675315380118186 nSobota: około 200 km, etap piąty. Decydujące starcie. Ponieważ wyścig zrobił się polsko-polski w naszej klasie, wszystkie trzy ekipy wiedziały, że dzisiaj walczymy o wszystko. Było czuć to ciśnienie. Różnice były małe, azymutów 34 (!), przepraw około 5, maszyny już wyniszczone, pojawiały się pierwsze problemy, załogi wyczerpane fizycznie i spięte psychicznie. Zaczął się prawdziwy wyścig. Startowaliśmy za Tankami, którzy wystrzelili jak z procy. Poszliśmy na ogniu, pierwsza przeprawa zaraz za startem poszła gładko, jednak wyrwaliśmy na niej przewody sterujące blokady. Za duże ciśnienie kierownika dało o sobie znać. Martwiło mnie to, bo pamiętałem o liczbie przepraw i byłem pewien, że Moli dołoży do pieca w finałowym etapie, a tu blokad brak. Jednak to zmartwienie szybko poszło w zapomnienie, bo w kabinie pojawił się dym spod maski o zapachu spalonej gumy. Arek zapytał, czy stajemy, na moje krótkie „nie”, zaproponował przejazd na ogniu przez pobliski stawik, żeby ugasić źródło dymu. Potem procedurę tę ponawialiśmy kilkukrotnie, adekwatnie do stopnia dymienia. Do tej pory nie wiemy, co się paliło, bo Rumburak po odcinku pojechał od razu do Łodzi. Zobaczymy w poniedziałek w serwisie;) Szliśmy bardzo dobrze, Arek nawigował jak szalony, wynajdował każdą ścieżkę, praktycznie nie było większych błędów. Pomimo tego że zaczęła się wyłączać nawigacja, której zasilanie przerywały nasze loty. Festiwal usterek trwał. Ja cisnąłem z Rumburaka wszystkie soki, wyprzedzając w kurzu kolejne załogi - bez klaksonu, który też oczywiście się zepsuł. Nie było miękkiej gry, szliśmy naprawdę ostro. Kilkukrotnie jechaliśmy na przednich kołach, raz po najechaniu prawą stroną na wysoką skarpę tylko na dwóch, ale dla odmiany lewych, idąc na dach, z którego szczęśliwie się wybroniłem. Jednak poczuliśmy rytm, złapaliśmy tempo, taki trans, kiedy zaczyna iść. Zaczęliśmy wierzyć, że to będzie nasz dzień. Niestety problemy nas nie opuszczały: po około 50 km okazało się, że uszkodziliśmy lewy zbiornik i straciliśmy dużo paliwa. Problemem stało się samo dojechanie do mety, a nasz dzik palił w tych warunkach przeszło 45 litrów na sto. Kiedy po około 100 MT2015 HPkm oesu dogoniliśmy i wyprzedziliśmy najszybsze auto rajdu, cross-country'owego Chevroleta, wiedziałem już, że tempo jest dobre. Żebym się jednak zbyt długo nie cieszył, po chwili wyrwaliśmy nową, wzmocnioną maskę, która po przekroczeniu „stówki” chciała odfrunąć trzymana tylko liną mechanika. Oczywiście nie zatrzymaliśmy się;) Przeprawy bez blokad poszliśmy na kołach – poza ostatnią, rozrytą przez ciężarówki. Nauka z jazdy UAZ-em nie poszła w las, kto jeździł, ten wie, jak trzeba to robić;) Na dalsze przeprawy wpadliśmy tak szybko, że ekipy foto nie zdążyły się ustawić, nikt się nas jeszcze nie spodziewał;) Kiedy około 15 km przed metą zaczął przerywać silnik, załamałem się. Zacząłem przelewać resztki paliwa pomiędzy zbiornikami, które chlupotało w nich jak szalone. Groziło nam przegranie rajdu na kilka kilometrów przed finiszem. Miałem wielki stres aż do samej mety.

Jej widok był dla nas wymarzoną chwilą. Udało się! - zaczęło to do nas powoli docierać. Pojechaliśmy na bazę, a nasi kibice mierzyli czas kolejnych załóg. Kiedy już wiedzieliśmy, że Eljoty przyjechały po około 40 minutach, a Tanki po półtorej godzinie zaczęliśmy myśleć pozytywnie. Ciekawostkę pokazał nam nasz Garmin: średnia prędkość trasy przy pięciu przeprawach wyszła nam 57 km/h – to nasz nowy rekord:)

Ale wtedy znowu pojawiła się zła informacja. Okazało się, że organizator pomylił jeden z azymutów daleko przed przeprawami i anulował część trasy. My go o dziwo znaleźliśmy. Wrócił koszmar z zeszłego roku, nie wiedzieliśmy, jaką w tym momencie rajdu mieliśmy przewagę i jak się ona miała do tej na mecie. Jednak ostateczne ogłoszenie wyników nas uspokoiło – dołożyliśmy tyle, że wystarczyło i tak wreszcie wygraliśmy MT RALLY!

Dziękujemy wszystkim naszym kibicom za doping! Arek Lindner – pilot, Jarek Andrzejewski – lejcowy (Walterteam.pl).

Text: Jarek Andrzejewski, fot. Bartosz Ciemiecki, Facebook WalterTeam.pl